Moja ty grzeszna i bez winy,
moja ty lilio nad bagniskiem,
cudze uściski jak cekiny
pozdejmowałaś przy mnie wszystkie.
I znowu oczy masz dziecięce,
których cień żaden nie przesłania.
A ja się czuję potępieńcem
w obliczu twego nieskalania.
Czyż tak znużona twoja dusza,
że już pokutą się zaprząta
i do wierności się przymusza
jak do wędzideł i chomąta?
Dlaczego wstydem dzień nasyca,
gdy nowe pieszczotami karmią?
Dlaczego jabłek z drzewa życia
nie pozwolono rwać za darmo?
Czy na wygnaniu ci sił starczy,
by na kamieniach rodzić synów
tutaj, gdzie od miłości starszy
jest mozół, a chleb od bursztynów?
Pójdziesz? Klejnoty weź przynajmniej
ze sobą, nie zgub ni okrucha.
A uprząż moją sama na mnie
narzucisz jak na kłapoucha.
I będziesz jechać na człapaku
po ścieżkach stromych i ciernistych
i strzelać do niebieskich ptaków
dwojgiem swych ślepi pozłocistych.
A ja cię będę czcił i pragnął
za to, że śmiałej twej istoty
nie pokalało ani bagno,
ni nuda wymuszonej cnoty.
Za to, żeś z paszczy węża wzięła
i mnie do rąk podała owoc,
w którym był sen i radość dzieła
i dzień jutrzejszy z twarzą nową.
Przełożył z ukraińskiego
Jerzy Litwiniuk