Majstrujesz przy czymś od rana w stodole –
prowizoryczna pergola dla pnącej fasoli
wiązana, jak niejedno w naszym wspólnym życiu,
niebieskim szpagatem, kawałkami drutu.
Co mi po takim majstrze: świat mógłby się zawalić,
i często się zawalał, sapiąc głośno i dysząc.
Wyciągałeś zwój sznurka z tylnej kieszeni spodni,
nucąc pod nosem Woody’ego Guthrie, i mocowałeś
listwę do kamienia, a dachówkę do krokwi,
„Na teraz wystarczy, jeśli wiatr nie zawieje”.
Nauczyłam się żyć z tą niepewną materią:
z półkami, które się walą, jeśli tylko popatrzeć
z ukosa; ze ścianą, o którą nikt się nie może
opierać; z wielką przepaścią w kuchni, nad którą
przechodzi się mostkiem linowym; z przeręblą
koło naszego łóżka, z której tryska Atlantyk,
a w sztormowe noce zalewa nam sufit i ściany.
Kiedy wracasz do domu, pachnąc Brutem i siarką,
wiem, czuję to pod skórą, że romansujesz w podziemiu
i że nie garbiłeś pleców na czarnym torfowisku.
Cóż zatem dziwnego, że kiedy cię znów widzę,
jak krzątasz się w stodole w majowy poranek,
kiedy magiczne zięby dodają miejscu koloru,
biegnę po wodę święconą, po moją łapkę zajęczą?
Że mocno zaciskam oczy i niecierpliwie czekam
na błysk, huk i eksplozję, potem na chwilę ciszy,
i wreszcie na słodkie wstrząsy, gdy ziemia usuwa mi się
spod nóg, a gwiazdy i planety biorą mnie we władanie?
tłum. Jerzy Jarniewicz