Mój ukochany zajęty pracą w stodole

Paula Meehan

 

 

Majstrujesz przy czymś od rana w stodole –

prowizoryczna pergola dla pnącej fasoli

wiązana, jak niejedno w naszym wspólnym życiu,

niebieskim szpagatem, kawałkami  drutu.

 

Co mi po takim majstrze: świat mógłby się zawalić,

i często się zawalał, sapiąc głośno i dysząc.

Wyciągałeś zwój sznurka z tylnej kieszeni spodni,

nucąc pod nosem Woody’ego Guthrie, i mocowałeś

 

listwę do kamienia, a dachówkę do krokwi,

„Na teraz wystarczy, jeśli wiatr nie zawieje”.

Nauczyłam się żyć z tą niepewną materią:

z półkami, które się walą, jeśli tylko popatrzeć

 

z ukosa; ze ścianą, o którą nikt się nie może

opierać; z wielką przepaścią w kuchni, nad którą

przechodzi się mostkiem linowym; z przeręblą

koło naszego łóżka, z której tryska Atlantyk,

 

a w sztormowe noce zalewa nam sufit i ściany.

Kiedy wracasz do domu, pachnąc Brutem i siarką,

wiem, czuję to pod skórą, że romansujesz w podziemiu

i że nie garbiłeś pleców na czarnym torfowisku.

 

Cóż zatem dziwnego, że kiedy cię znów widzę,

jak krzątasz się w stodole w majowy poranek,

kiedy magiczne zięby dodają miejscu koloru,

biegnę po wodę święconą, po moją łapkę zajęczą?

 

Że mocno zaciskam oczy i niecierpliwie czekam

na błysk, huk i eksplozję, potem na chwilę ciszy,

i wreszcie na słodkie wstrząsy, gdy ziemia usuwa mi się

spod nóg, a gwiazdy i planety biorą mnie we władanie?

 

 

 

                                                                                       tłum. Jerzy Jarniewicz

 

 

 

Inne teksty autora