Światło księżyca to najczystsze oko:
Światło księżyca wszystko, jak wiadomo, powiększa.
Mości się w sadzawce tak bardzo naturalnie,
Jakby tam właśnie wyrosło.
Przez jego kamienność kamień mniej nas przypomina,
Nasze dłonie zaś czują, co czują kopyta
Zanurzone w tym, a nie w innym życiu.
Uwalnia od ciała złożone w krzyż ramiona,
Gdzie bez pytania czas je przymocował,
I ustawia na chybił trafił w pozycji ramion
Bystrej pływaczki, jakbyś je nagle bezgłośnie
Rozwarła. Na stopniach stoją
Postaci pogrążone w lekturze. Przechodzą
Obok, pomimo, tracąc na ostrości
Jak brązowiejące fotki. Dzwon kościelny zwisa
W wirującym iluminatorze z drzewa cisowego,
Przebija go ostrze morza, abstrakcyjne i harde
Jak dziecko kryjące się w cieniu za rogiem.
Ranek, późny ranek, popołudnie i wieczór,
Róża, która jest jak atłasowy program
Spektaklu w teatrze, rozrasta się na trzy ogrody,
Choć korzenie ma w jednym. Spojrzenie księżyca
Rzucane z tarasu skupia na widnokręgu,
Na stropie przezroczystych płaszczyzn
Z obrazami owoców. Budzę się w środku nocy,
Wyrwana spod ramienia swojej ostatniej szansy.
Wychodzę z fotografii
Z minionym rokiem ukrytym pod powłoką snu;
I trafiam na jego usta.
tłum. Jerzy Jarniewicz