Przez całe to niedzielne popołudnie
ponad niedzielą unosił się latawiec,
napięta skóra bębna, naręcze rozwianych plew.
Widziałem, jak powstawał, był szary i wiotki,
bębniłem na nim, gdy wysechł, już biały i sztywny,
przywiązywałem mu kokardy z gazety
do ogona długiego na sześć stóp.
Teraz wzleciał wysoko, mały, czarny skowronek,
i ciągnął, jakby ten wybrzuszony sznurek
był mokrą liną, którą szarpie się z wysiłkiem,
by wytargać z wody ławicę ryb.
Mój przyjaciel powiada, że dusza
waży gdzieś tyle co bekas,
ale ta dusza, która tu zakotwiczyła,
na sznurku, co raz się zapadał, a raz wznosił,
ma wagę bruzdy wyoranej w niebie.
Zanim latawiec zanurkuje w drzewa,
zanim ta linka okaże się bezużyteczna,
weźcie go we dwóch w ręce, chłopcy żeby poczuć
szarpnięcie żalu – dźwięczne, wrosłe, długoogoniaste.
Do tego jesteście stworzeni, dacie radę.
Stańcie, o tu, przede mną,
wytrzymajcie to napięcie.
przełożyła Magda Heydel