Pajęczy blues

Michael Ondaatje

                                       Cóż, doprowadziłem ich do śmiechu, a chciałbym
                                                                              doprowadzić do płaczu.

                                                                                       David McFadden


Za wonią mojej żony przepadają pająki.
Nocą schodzą po ścieżkach ze śliny
wprost do jej śniącego ciała.
Rytm jej oddechu je hipnotyzuje
a wtedy porzucają swoje konstrukcje
na rzecz intrygującej wędrówki po jej twarzy i ramieniu.
Moje kręte koszmary
padają pod śmiertelnym ciosem jej wrzasku.

Teraz o pająkach.
Ponieważ kiedyś próbowałem grać na pianinie
i nie umiałem pozwolić dłoniom
na odrębne ruchy,
podziwiam pająka, jego klasyczną budowę –
jego osiem wymuskanych odnóży
przędzie liny sokiem z odwłoku.
Pewnie jakiś pisarz.
Wymyśla ścieżkę i wędruje
przez pustkę, która tam była,
zostawia za sobą most,
spogląda wstecz i mówi, Jezu
czy to moje dzieło?
i swoją końcówką
wkręca się w nowe regiony,
gdzie czekają już surowce uczuć.

Pająki jak poeci mają obsesję władzy.
Piszą morderczą sztukę, która drzemie
jak gwiazdy w kącie pokoju,
to usta które mają schwytać widownię
słabą, załamaną, chorą.

A pająk podchodzi do muchy, mówi,
Kochaj mnie, mogę cię zabić, pokochaj mnie,
moja inteligencja oplotła cię pierścieniami,
pokochaj mnie, zabiję cię za jasność, która
nadchodzi, kiedy powstają drogi, które buduję
pokochaj mnie, typie aspołeczny, kochanie ty moje.

A mucha mówi, O nie
nie – twoje analogie budzą we mnie wątpliwości
nie – sama wybieram z kim chciałabym umrzeć
wy, poeci wśród pająków, jesteście wszyscy tacy sami
w waszej jasnej próżności tworzenia,
a ty jesteś tylko drobnym szkopułem, twoja ślina lśni zawsze jak gwiazda,
wchłania wodę z naszej atmosfery.
I pająk na znak pogardy krzyżuje swe ofiary w ślinie
zamieniając je w sztukę, którą sam się stać nie może.

No więc tak. Teraz koniec, który nas nie minie. W porządku, kochani.
Oto koszmar mój i mojej żony:

Był to duży biały pokój
a pająki wzniosły
rusztowanie z podłogi
ku czterem ścianom i sufitowi.
Przeszły same siebie tym razem.
Białymi ścieżkami, które
zbudowało w pośpiechu ich osiem odnóży,
zaniosły ją na górę – całe jej ciało –
na śniące powietrze, tak delikatnie
że nie zbudziła się, nie krzyknęła.
Co za scena. Tak wiele śladów,
pokój był stłuczoną szybą.
Wszyscy klaskali, wszystkie muchy.
Przybyły i zamarły.
Wszyscy z podziwem patrzyli na piękno
WSZYSCY
z wyjątkiem czarnych architektów zajętych swą pracą
i tej damy zamkniętej w ich śnie, w ich temacie.



tłum. Jerzy Jarniewicz

Inne teksty autora