Widmo przy Morskim Oku

Tadeusz Miciński

jakby wewnętrznym płomieniem zatlonych kruszców, czerwienią się jak
żelazo w ogniu, złocą jak prastare bizantyjskie Madonny, aż zalane
fioletem coraz zimniejszym - poczynają stawać się bure jak opadłe
jesienne liście, zmyte nawałnicą i szrężogą.
I nagle przybierają bladość zamarzniętej twarzy - siną z białymi
wypiekami.
W powietrzu muzykowie nieba święcą gody, topnieje różowa ambrozja,
zanurza się listkami rozkoszy w ciemne wzruszone fale jeziora - i ono
poczyna się iskrzyć miriadą fioletowych ametystów.
Gór wierzchołki próbują się z martwych ożywiać, lecz już niezdrowym
ceglastym rumieńcem - popękane rozpadliny, skurczone i sczerniałe od
niewymownej męki - zapadają w szklistą i mroczną u stóp ich zadumę
jezior.
Niebo się srebrzy jak całun.
Chwila to najskromniejsza w zmierzchu olbrzymów.
Fale obłąkane - uwiedzione ostatnim pocałunkiem umarłego boga -
dźwignęły z dna czaRny, aksamitny kir - i, zarzuciwszy się nim, niby naga
kochanka żałobną opończą katafalku - poczynają szlochać - miękkim
pieszczotliwie tulącym się ciałem pluskają o głuche nieubłagane fatum
uwięzgłych brył.
I wtedy, w jęku fal, które się stają groźne i złe, jak Meduzy, w srebrnych
dzwoneczkach siklaw, które służą do Wieczornej Mszy - odbija się jeszcze
ton trzeci od tych granitowych świątyń, dźwignionych przed wiecznością na
opór błędnym topielom polarnego oceanu - ton najgłębszy rwących się
nieziemnych strun.
Na sczerniałej piramidzie zatopionej w mroku jeziora, granią wspartej o
gwiazdy - wśród ciemnych posępnych cmentarzysk i białych śmiertelnych
pól - wstępuje Widmo.
Zorały je lawiny, tocząc się po niedostępnych wirchach, przepastnych
krzesanicach, boleścią popękanych żlebach - i turni, szarej, ogromnej jak
pustynia.
W mroku, świecąc życiem upiornym, rozmachem genialnej fantazji
szaleńca, zdaje się iść:
z piersią wzniesioną, ciało wysmukłe gibkie wytężywszy naprzód, jakby
Młoda Pieśń szła niesiona wewnętrznym huraganem, - cudowne łono
dziewicze wystąpiło naprzód, zapładniane przez Mrok, do którego się
zbliża ruchem nóg gwałtownym, złowieszczym, nieprzepartym - jak Furia
idąca tak idzie on Duch tułaczy przez groby, otchłanie i własną bezmoc.
A w oddali szumią ciasne bory, straszną nieprzejednaną hamującą się
nienawiścią, jakby protestem głuchym życia przygniecionego żałobnym
wiekiem Oślepłej Harpii.

Inne teksty autora

Tadeusz Miciński
Tadeusz Miciński
Tadeusz Miciński
Tadeusz Miciński
Tadeusz Miciński
Tadeusz Miciński
Tadeusz Miciński
Tadeusz Miciński
Tadeusz Miciński