W kościele trzeba się od czasu do czasu uśmiechać
do Matki Najświętszej, która stoi na wężu jak na wysokich obcasach
do świętego Antoniego, przy którym wiszą blaszane wota, jak murzyńskie maski
do skrupulata, który stale dmucha spowiednikowi w ucho jak w pompkę
do mizernego kleryka, którego karmią piersią teologii
do małżonków, którzy wchodząc do kruchty pluszczą w kropielniczce obrączki jak złote rybki
do kazania, które się jeszcze nie rozpoczęło a już się skończyło
do filozofa, który trzyma w bezradnych rękach kalafior swego mózgu
do moralisty, który nawet w czasie adoracji chrupie kość dogmatu
do dzieci, które się pomyliły i zaczęły recytować: Aniele Boży nie budź mnie niech ja najdłużej śpię
do nasrożonego biskupa, który siedząc na tronie prostuje swoje nerwy
do zakochanych, którzy porozkręcali swoje serca na części czułe
do egzystencjalisty, który jak rudy lisek przenosi samotność z jednego miejsca na drugie
do łzy, która biega od konfesjonału do konfesjonału jak oswojona myszka
nawet do śmierci, jak nieomylnej wskazówki na zegarze