Wiersze na pożegnanie

Ajgi Gennadij

Pieśń rzuciła na mnie urok, widziałem teraz to, co ukryte jest przed śmiertelnikami.
N. Garin-Michajłowski

I
Dalej, stańmy w szeregu
jak mocne deski w parkanie,
i tacy dumni,
jak księżyc, gdy wchodzi w pełnię.


II
Wkrótce wyjdziemy na pole,
potem i stamtąd znikniemy! –
Sąsiedzi i krewni kołyszą się,
szumią jak las Jełabuski.


III
Zobaczyłem światło i podszedłem do okna,
zawołałem cię, ale nie podniosłaś głowy.
Tylko jedwabna przędza
rozsypała się jak smutny szept.


IV
Śpiewam – jak komuś bliskiemu –
prosto w migocący mróz,
aż się pokrywa szronem
kołnierz mojej szuby.


V
Tam, za tą gwiazdą
widnieje droga,
którą odejdziemy,
żeby już nie wrócić.


VI
Kiedym szła między ludzi,
i rozstawała się z ojcem,
lepiej mi było zmienić się w nić jedwabną,
zaczepić o framugę i zostać w domu.


VII
A tam, za księżycem,
widać pole,
na którym kiedyś
wszyscy spoczniemy.


VIII
Brat odszedł z mego dzieciństwa
jak ze smutnej bajki,
a mnie się śni jego stary młyn:
sześć skrzydeł – sześć języków ognia.


IX
Na koniec uklękłam
pośrodku pola.
Nie żebym się tak utrudziła,
to dusza we mnie płonęła.


X
Dom raz jaśnieje, raz ciemnieje od śpiewu,
jak gdyby nasz oddech
utrzymywał w górze
polany ciepła.


XI
Kary koń uciekł,
bo zapomnieliśmy zamknąć wrota,
a z pola, nagle tak cichego,
zgryzota, zda się, weszła na podwórze.


XII
Nagle się obudziłem,
jakbym usłyszał ciebie!
Słońce wschodzi,
otaczając blaskiem jabłoń.


XIII
Bracia już wchodzą do wsi
z Pieśnią na cześć Powrotu,
a wiatr w górach tak szumi,
że aż brykają jelonki.


XIV
Czy nikt obcy jej nie dotykał?
Pogłaszczę ją teraz leciutko:
– będzie się wić, jak żmija (tak, dotknął),
– szczebiotać jak jaskółka (nie, nikt).


XV
Koń mój pognał co żywo,
pewnie swat na mnie czeka,
zawczasu rozwierając wrota –
taki drewniany semafor.


XVI
Smutno mi – ulewa zmoczyła
do szczętu moje stare ubranie,
a dusza, co łka bez ustanku,
też jest już całkiem znoszona.


XVII
Od naszej pamięci
odeszliście tak daleko,
że nie powracacie
nawet do naszych snów.


XVIII
Śpiewam, oczy zachodzą mi łzami;
chyba widzę coś w łunach zachodu –
tak szliśmy kiedyś po polu,
ja i mój koń.


XIX
A zielonemu dębowi
we mgle
zabrakło silniejszej gałęzi,
żeby zaszumieć.


XX
Te ręce i głowa
na obczyźnie staną się martwe.
Dym parowozu bucha nam w twarze,
chcąc na ostatek pozbawić nas pamięci.


XXI
Taki spokój nagle, jak gdybym –
właśnie dla niego – został sam na świecie;
zamieć na dworze, zamieć w ogrodzie,
zamieć na polach.


XXII
Dzień ucichł, jak gdyby
umarło w nim coś ważnego,
a lis śpi u podnóża góry,
okryty czerwoną kitą.


XXIII
Czy widzieliście słup graniczny
między ziemią kazańską a czuwaską?
To nie słup, to ja tam stoję –
nieszczęście zmieniło mnie w drewno.


XXIV
Teraz zupełnie wyraźnie
jak w tej rosyjskiej piosence,
kołysze gałęziami
brzoza, co zwie się Aleksander.


XXV
Przyglądam się wodzie – spokojna,
i myślę sobie po cichu:
jeszcze mogę przeżyć coś dobrego,
przyjazna być może nawet śmierć.


XXVI
Nagle wszyscy wracają, wszyscy razem,
ale hałas i krzyki są takie okropne,
że z trudem zatrzymuję sen,
jakbym zatrzymywał tabor w stepie.


XXVII
Czyż nie spadają pasy z naszych lędźwi,
czy nie skończyło się życie? –
pytam tak, jak kuka kukułka,
jak bije zegar.


XXVIII
Znowu jest pora żniw; i śpiewacy, i ptaki
wpadają w zadumę i milkną,
jedni – tylko na chwilę,
inni – może już na zawsze.

Inne teksty autora