żelazo

Charles Bukowski

wszyscy miewamy takie okresy

kiedy postanawiamy gniewnie rzucić rękawice wszystkim

                                                                                    i wszystkiemu

najpierw stwierdzamy, ze trzeba dojść do formy.

znowu machamy hantlami, targamy żelazo,

a nasze zwiotczale mięsnie z ociąganiem na to reagują.

potem znów zaczynamy

pokazywać się w najgorszych

mordowniach,

cichutko sobie siedzimy, czekamy

aż napatoczy się kłopot, wyzywamy

go, żeby pokazał twarz

no i wreszcie zjawia się pod

postacią jakiegoś nędznego

pijanego

flejtucha

z piachami jak młoty.

wynika

nieporozumienie,

wychodzimy na dwór, no i jazda:

pieść o kość,

wciągamy brzuch,

walimy prostym

z barku,

stękamy

wciągamy powietrze,

strząsamy z siebie ciosy,

zarywamy się stopami w ziemie,

a pijany wrzesz cacy tłum

dyszy, spragniony czyjegoś

czyjegokolwiek

końca.

sprawdzasz tych młotów

jednego po drugim

i u niektórych stwierdzasz

braki, ale

na szczęście nie u

wszystkich.

 

 

upadłe damy uwielbiają

walecznych

mężczyzn.

w półmroku twojego

pokoju

będę się wślizgiwać

podniecone twoim

tępym

męstwem

ale wkrótce

zaczną

wysysać z ciebie

niezależność;

cierpliwością

podstępem

będą próbowały zawładnąć tobą

na zawsze

i w końcu ci młotowaci pijacy

wypadną

w porównaniu z nimi

nieszkodliwie i

blado.

no i pewnej nocy

siedzisz

w swoim tanim pokoju

hotelowym

z

ta czy tamta

i ona ci opowiada

jakie miała nieszczęśliwe dzieciństwo albo

jak kiedyś

sama jedna przejechała stopem

przez

nieujarzmiona Amazonie

i nagle uderza cię jak

z kopa w bebech:

 

 

w co ja się w ogóle wpuszczam

i dlaczego?

 

 

no i przestajesz targać

żelazo a te

czy tamta rzucasz albo jeszcze

lepiej pozwalasz, żeby to ona

cię rzuciła.

 

 

a potem rzucasz w diabły ten swój chybiony plan.

 

 

schodzisz z areny, na której

cos widocznie chciałeś sobie udowodnić;

na takiej arenie

nie udowadnia się

niczego istotnego.

to tylko

próżność napycha swoje

własne opuchnięte

ja.

wycofujesz się,

przegrupowujesz.

 

 

to łatwe.

 

 

miesiąc później w

publicznym miejscu

jakiś bykowaty cham

szturcha cię

łokciem, się

pcha.

dokądś się spieszy

a ty

trochę mi

zawadzasz.

ściągasz na siebie

jego wzrok.

„przepraszam, stary”

mówisz. „nic ci się nie stało?”

 

 

ma zagwozdkę, nie

rozumie, co jest

grane.

 

 

no i dobra.

 

 

Czlowiek musi zatoczyć koło,

w końcu wrócić tam, gdzie

był przedtem.

czasem chwile to

trwa.

a czasem może w ogóle nie da się

zrobić.

 

 

ale odkąd

wreszcie tego dopiąłem, odkąd

wrócił mi rozsadek i przestałem świrować,

kobiety

są piękniejsze,

pokoje większe i bardziej widne,

a ja ani jednych, ani drugich właściwie nie

szukałem

same mnie w końcu

znalazły.

 

 

oczywiście wciąż jeszcze

zdarza mi się rzadka

od przypadku do przypadku

targać żelazo;

stare nałogi miewają

równie twardy żywot

jak

starzy faceci.