Pierwsza elegia
Przebieg boleści zawsze nieświadomie
idzie przez ludzi. Bliży się ku końcu,
choć się nie począł wciąż, i od początku
chciwie się wraca, doświadczonym będzie
po doświadczeniu aż. Ono zaś, żywe,
byle co bierze i byle co daje,
ot, choćby wolność, niechcianą i chcianą,
a może życie, jeśli jest śmierć w śmierci.
Grób się nie zamknął. Dalejże, rozwiany,
w smukłą konstrukcję wypowiedzi pomniejsz
mały swój kosmos, daj mu w sobie wybrzmieć
a i krwi szczodrze racz mu wraz nalewać.
Lecz jaki kwiat i jaką, jaką barwę?
Znajdź zieleń, biel, żółć cytrynową, ochrę,
tak, mnóstwo ochry społem tu wymieszaj,
aby się dało mówić i bez słowa,
aby się ciemny pojawił zmysł zdrady,
znajdź liście, co w sen długi się zwierają,
liście, powieki najdelikatniejsze,
przed prądem światła które zawsze chronią.
Oczy twe w chwili, w której zgasło światło!
Młodość twych ust, gdy nad swym mrokiem stałeś!
Dowiem się, biedny, co się z tobą działo?
Milczałem, Panie, tylko moje serce
jeszcze krzyczało, jeszcze było przeciw,
nie do zniesienia znosiło upadek,
nie płacz, krzyczało, teraz ci nie wolno,
nie płacz, pierś nie zniesie,
gdzie byś płakała chętnie – to ja wszak wiem,
znam wszelkie miejsca na twym lubym ciele,
ze wszystkich łez twych jużem zakosztował,
to, co ich było, co ich tylko było,
i to, co będzie, ich być tylko musi!
Że mnie zdradzasz, za to cię nie winię.
Wiem ja, wiem dobrze, że nadeszła kara
i próżne ręce swoje jej nadstawiam,
niech biorą tym, co brali.
W kiosku boleści żadnej nie rozmienisz,
bowiem jest wieczna. Zataczać się będziesz
z winy ku winie, od niepłaczu w płacze,
ze lęku w obawę, z niepokoju w mękę,
z hańby i brudu, z okrutnych ucisków,
w straszną samotność, która sama nie jest.
Śliny rozkosze, tylko to pić będziesz.
Spójrz na zasłony, dostrzeż także krzesła,
obrazki, które tu na ścianach wiszą,
popatrz na książki, stół i na to łożko,
któremu nagle swoją ciszę wzięłaś,
na lampę. Więcej mego jest, niewiasto,
niż ty.
Zbyt żywe serce moje tak wołało.
I nie wiedziało, że go jeszcze nie chce
bogactwo gliny, łono jego Boga,
że nic go nie chce poza jego światem,
oprócz pieśni; elegii.
Kiedy skazańcy, ci na śmierć skazani,
swoją ostatnią prośbę śmią wyrazić
i nie proszą o życie, wtedy, wierzcie,
tego współczucie broni im, wstyd i lęk,
że by spotkało sędziego zmieszanie
z niespełnialności.
Zatem o tytoń poproszą najchętniej
i o kolację, tę ubogą rozkosz;
o dobry hauścik, co by gardło zwilżył,
to gardło, które będzie uduszone.
Ze zrozumieniem wina się napiją
szybko napomkną, że było nie było słabe,
bowiem są dobrzy: dla sumienia kata
ładnie jest przecież nieco poudawać.
I najpokorniej, wszakże noc ostatnią
do ostatniego ranka przemodlili,
idą w milczeniu, bez przymusu na rzeź,
tam na dziedziniec, gdzie poranna lutość
może się krwią ich ciepłą jeszcze ogrzać.
A ja poprosiłem o pocałunek.
I oczy zamknąłem. I piłem
kieliszek mętów. Potem odeszła.
Kochałem ją współczuciem przerażenia
i litość czułem za to, że nie mogła
oddać mi siebie (choć tego żądałem,
wzrokiem wszak tylko, tak, jak zwierzę patrzy,
a ona nie słyszała). Trzasnęły drzwi.
Biegłem do okna. Od tej chwili stale
stoję w tym oknie, straż przy śnie, pożądaniu,
straż przy miłości, co ma swego Kaina.
Grób się nie zamknął. Grób wciąż jest otwarty.
Sam ciężar kwiatów ciśnie wieko trumny.
Zwiędną te kwiaty, niemające ziemi!
Żałobnicy rozejdą się.
W powozach towarzystwa ci z dalszych stron
w cwał zatną konie.
On przyjdzie potem - biedny, stary grabarz.
Troszeczkę golnął tuż przed ceremonią
i zasłabł, słaby jest jak dziecko.
Łopatę ledwo jego ręce dźwigną.
Nabierze gliny, jak gdyby ją pieścił
i delikatnie glina zakołacze
tam, gdzie jest trumna i tam, gdzie jest martwy.
Zmielone usta, chcecie „witaj“ wyrzec?
-tłum. T. M. Larczyński-
První elegie
Děj bolesti vždy jenom nevědomě
probíhá lidmi. Ke konci se blíží,
když ještě nepočal, a za počátkem
chtivě se vrací, zkušeným se stává
po zkoušce teprv. Jeho živá zkouška
ledacos bere a ledacos dává,
hle, třeba volnost, nechtěnou i chtěnou,
a třeba život, je-li smrt i v smrti.
Hrob nezavřel se. Nuže, rozevlátý,
do štíhlé stavby vyslovení zmenši
svůj malý vesmír, dej mu v sobě zníti
a krve štědře rač mu nalévati.
Jen jaký květ a jakou, jakou barvu?
Nalézti zeleň, běl, žluť citrónovou
a okr, mnoho okru namíchati,
aby se zdálo mluvit nevýslovné,
aby se zjevil temný smysl zrady,
nalézti listy, jež se přivírají
k dlouhému spánku, listy, něžná víčka,
před proudem světla která ochraňují.
Tvé oči ve chvíli, kdy světlo zhaslo!
Mladost tvých úst, když nad svou tmou jsi stál!
Dovím se, bědný, co se s tebou dělo?
Mlčel jsem, Pane, jenom moje srdce
křičelo ještě, ještě vzpíralo se,
pád zdržovalo, který nelze zdržet,
ty neplač, křičelo, ty nyní nesmíš plakat,
neplač, hruď neunese,
vždyť vím, kde nejraději plakala bys,
znám všechna místa na tvém drahém těle,
ze všech tvých slz jsem druhdy ochutnával,
a co jich bylo, co jich jenom bylo,
a co jich bude, co jich musí býti!
Neviním tebe, že mne zrazuješ.
Já vím, já dobře vím, že přišel trest,
a prázdné ruce své mu nastavuji,
ať bere těm, co braly.
V trafice žádné bolest nerozměníš,
neboť je věčná. Potácet se budeš
od viny k vině, od nepláče k pláči,
od strachu k bázni, od úzkosti k muce,
od krutých stisků, od hanby a špíny
k samotě strašné, která není sama.
Jen sliny rozkoše budeš smět polykati.
Všimni si záclon, křesla povšimni si
a obrázků, co na stěnách tu visí,
všimni si knih a stolu, postele té,
které jsi náhle svoji tíhu vzala,
všimni si lampy, ženo, víc mi patří
než ty.
Tak volalo mé srdce, příliš živé.
A nevědělo, že je ještě nechce
bohatsví hlíny, náruč Boha jeho,
že nic je nechce mimo jeho svět,
než píseň; elegie.
Když odsouzenci na smrt odsouzení
poslední prosbu smějí vysloviti
a nežádají život, tehdy, vězte,
jen soucit brání jim a stud a bázeň,
že soudce rozpaky by mohly stihnout
z nevyplnitelnosti.
O tabák raději pak poprosí
a o večeři; o ubohou rozkoš;
o dobrý doušek, jenž by hrdlo svlažil,
to hrdlo, které bude zardoušeno.
Chápavě, rychle napijí se vína
a naznačí, že bylo velmi chutné,
neboť jsou dobří: pro svědomí kata
je pěkné přec se trochu přetvařovat.
A pokorně když nocí poslední
se k poslednímu ránu promodlili,
jdou bez nucení, mlčky na porážku,
tam na to nádvoří, kde jitřní zima
může se jejich teplou krví zahřát.
A já jsem o polibek poprosil.
A oči zavřel jsem. A pil
kalíšek rmutu. Potom odcházela.
Soucitem děsu miloval jsem ji
a lítost cítil jsem, že nemohla
mi sebe dáti (neboť jsem ji žádal,
ale jen pohledem, jako se zvíře dívá,
a ona neslyšela). Klaply dveře.
K oknu jsem běžel. Od té chvíle stále
u okna stojím, stráž u snu, u žádosti,
stráž u lásky, jež našla svého Kaina.
Hrob nezavřel se. Hrob je otevřený.
Jen tíha kytic tlačí víko rakve.
Zvadnou ty květy, nemajíce země!
Smuteční hosté domů rozejdou se.
V kočárech družnosti ti vzdálenější
pobídnou koně, aby tryskem jeli.
Pak přijde on, nebohý starý hrobník.
Přihnul si trochu chvíli před obřadem
a zeslábl, je slabý jako dítě.
Lopatu sotva jeho ruce zdvihnou.
Nabere hlíny jako pohlazením
a něžně, něžně zabuší ta hlína
tam, kde je rakev, a tam, kde je mrtvý.
Drcená ústa, chcete "vítej" říci?