Tej zimy, kiedy byłem w trzeciej klasie,
gdy inni grali już w pokera po grosiku
albo słuchali nowego Hendrixa
albo po prostu naśmiewali się z Joe'ego i Cyrila,
ja się kolegowałem z naszym szkolnym woźnym.
On był jka ja, pochodził ze wsi
i wydawało się, że mamy wspólny język.
Znał nazwy wszystkich drzew,
poznawał je po żyłkach liści.
I książki też. Miał ich bez liku.
Kochał ich zapach i kształt.
Miał jedną, która mogła mi się przydać,
którą obiecał podarować.
Jak zostać mistrzem tenisowym.
Spotkaliśmy się nazjutrz rano, w czasie przerwy,
w jego małym kantorku.
Książka niezgrabnie leżała na stole.
Sięgnąłem po nią. Lecz gdy się pochyliłem,
on już się przesunął i złapał mnie za fiuta.
Wybiegłem stamtąd przez niechlujny trawnik
I drobny, aluzyjny kapuśniaczek.
Siatkę już dawno zdjęto, ale
Joe i Cyril dalej odbijali piłkę;
Ich płynne loby, ich zręczne woleje -
jak gdyby wzbili się na jakiś inny poziom.