Prometeusz słowacki – czy w ogóle taki
być może? Ba, ja znam go. Na naszym Kaukazie
do pręgierzy podniebnych żelaznymi haki
codziennie los go przykuwa na nowo;
codziennie drapieżne ptaki
swoimi ostrymi dzioby
strzępią mu raz przy razie
odrastający stale płat wątroby,
aż się z niej z sykiem sypią skry,
niby z watry na wichrze w noc burzową,
z ciemienia hali prósząc w głąb doliny
jak krwawe łzy:
a on, pobladły, kona z podniesioną głową...
Tak męczy się za swoje i swych bliskich winy...
(Tylko swego Ajschyla wypatrzyć nie może,
co by opisał nieszczęść jego morze...)
Już w młodości pod Choczem,
Którego szczyt się ku niebiosom pnie,
chociaż był chłopcem do zabaw ochoczym,
pierwsze męki mu jęły dawać się we znaki,
tak jak przychodzą z wiosną
na drzewa i rośliny, pąki, krzaki –
po czym wolniej lub szybciej razem z nimi rosną,
by w wieku męskim cieniem paść na wszystkie dnie,
lecz ciężar ich jest zawsze dotkliwie jednaki.
I tak prześladowany przez zgryzoty,
co się nie kończą, gdy raz się rozpoczną,
wchodził na coraz wyższe stromizn progi
i coraz było mu boleśniej, coraz bardziej mroczno,
brnął przez rozległość bezkresnej Golgoty
wśród piargów pokuty srogiej
aż hen, pod grań Gerlacha podobłoczną;
z niej nagle w dół i znowu wzwyż
wiódł i do dziś go wiedzie szlak krzyżowej drogi:
miejsce kaźni się zmienia,
lecz zawsze pozostają te same cierpienia,
ten sam krzyż!...
Dźwigać go musi stale
Z padołu w góry
Po coraz bardziej stromej i piarżystej ścieżce,
a wszystko się jak w kołowrocie powtarza i trwa;
tylko mnożą się wokół zwierciadła tortury –
zastygłe ślady krwi na każdej skale,
przeżerająca żwir czerwona rdza...
I tak jak przyfruwały chmarami drapieżce,
tak przyfruwają nadal – z groźnymi pazury,
z pilnie przed każdą ucztą ostrzonymi dzioby,
by owe niszczycielskie instrumenty
darły odrastający płat jego wątroby,
aż się zaiskrzy jak żar rozgarnięty;
on darmo jęczy, łka:
ta bezlitosna zgraja
brutalne ciosy zdwaja,
a co wypruje, żre razem z pisklęty,
które przywiodła tutaj dla nauki –
niech widzą, jak ofiarę, plamiąc ołtarz święty,
szpony i dzioby lśniące rwą na sztuki...
O, bólu! Szarpiący jak wiatr,
gdy go nie wstrzyma grań wysoka;
O, smutku! Ciemny niczym pośród Tatr
źrenica morskiego oka...
Och, te drapieżce! To najgorsze zbóje!
W jakich jaskiniach są ich domostwa?!
Z chmur górnolotnie pierwszy szybuje
(zmieniając pióra w szpony zguby
jak harpia!) sęp sobkostwa,
ten wieczny żarłok, ten głodomór szaroczuby,
i te, którym krwiożerczość przesłoniła świat,
wszelkie paskudztwa w ślad za nim się garną,
odmiany najstraszliwszych wad
od pożółkłej zawiści po nienawiść czarną –
i tylko szkoda, że jakby niechcący,
kołując po błękicie,
ptak jakże wspaniały
osunął się ku sępiej świcie:
wyniosły orzeł – symbol godności i chwały! –
bruka swe dobre imię i strój jaśniejący;
ba – i tutaj ofierze stają oczy w słup –
on usiłuje przegnać rojących się wokół,
chce w tyrańskiej chciwości dla siebie mieć łup:
lecz oto z wyżyn czyha pobratymca – sokół...
Widząc, że wszystkie skłony
obsiadło ptactwo skore rzucić się na żer,
z chmur spada gbur nienasycony,
jastrząb, a za nim z tychże ciemnych sfer
lecą ptaszyska sknerstwa i ciułactwa,
krwiopijstwa, zdzierstwa i lichwiarstwa,
i choć obrosła je już tłuszczu gruba warstwa,
próżni skrupułów chcą tuczyć się dalej;
a potęgując łopotliwy szmer,
licząc na szajki jastrzębiej krętactwa,
z włóczęg, z pieleszy zbieranina wali
hulaków, lumpów, drani – wielce rada,
że coś i jej się trafi przy tak chytrych łbach,
i skrzecząc, kracząc, jazgocząc – aż strach! –
łącząc się w klucze, grupki, stada,
do uciech spieszy pstra gromada:
krogulce z kobuzami,
kruki z wronami, kawki, sroki:
łgarze, rabusie, obiboki;
gawrony odszczepieństwa i łotrostwa,
pustułki głuszy, gdzie podstęp i zdrada,
cietrzewie bezmyślności, dzierzby pleciuchostwa;
a na końcu tej sfory,
boć już gęstnieją mroki,
nietoperze bluźnierstwa, przesądu upiory,
sowy głupstwa-ciemniactwa śród nocnych ciemności,
pójdźki zaguby, pasożytnictwa smoki,
a w cieniu ich niepostrzeżenie mknąc,
ciągnie hałastra innych nikczemności,
rodzących się z nieczystych, choć niejasnych żądz:
one je sycą, niosą przez bory, przestwory,
drób, ptactwo przeraźliwej Zmory!...
Rety, te ich intrygi,
zatargi, sprzeczki, zwady, swary
o wątrobę ofiary,
kłótnie na migi, krzyki i podrygi,
miny, fortele, kuglarstwa i czary –
ot, gospodarze, polityki, wygi!
(Czyj głośniejszy pysk, tego pewny zysk;
kto pazurem pierwszy złapie, ten ma zdobycz w łapie...
oto mądrość, której cześć i chwała!)
I bije przy dziobie dziób
jak piorunów z chmur nawała,
cios za ciosem łup-łup-łup,
drące szpony niczym brony
prą, rwą, tną, a gęby zaraz żrą,
pęcznieje z wolna brzuch zadowolony.
Tymczasem na ołtarzu pobrużdżonym krwią
ofiarę, rzekłbyś, parzy, praży, smaży
żar męki – mieni się sino na twarzy
i z okuć się wyrywa;
a ptasi sejm ucztuje gwarnie – raz po raz złośliwa
uwaga albo pieprzna rada
pod czyimś tam adresem pada:
tak to się krewko i namiętnie
zadzierzga faryzejska komitywa –
doprawdy pełna kras biesiada,
choć jęcząca ofiara zaczyna już mdleć...
Lecz wciąż jeszcze się życie kołata w jej tętnie,
mimo że mnożą się tortury i cierpienia!
Syte drapieżce, tak, powoli i niechętnie
chmarami poodlatywały
ćmiąc jasne skały
potworną smugą cienia;
a tu na rozdrapane resztki po wątrobie,
by je pozbierać i przywłaszczyć sobie,
by je żuchwami żuć i języczkami trzeć,
niczym diabełki jeżąc pazurki i szczeć,
furcząc i burcząc lecą, spieszą
ze wszystkich zakamarków, szczelin, dziur,
za stworem stwór,
nieprzeliczoną, niepohamowaną rzeszą
żuki, pasikoniki, ćmy, muchy, komary,
szerszenie, osy, gzy i Bóg wie jakie jeszcze
skrzydlate i wąsate chrząszcze, mszyce, kleszcze
i wszelki owad jednodniowy –
i co tchu dopadają już ofiary;
chcą ponoć wyrwać ją z omdlenia,
ocucić, jej bezwładne ciało wprawić w drgawki,
zadać jej jeszcze większe męki i cierpienia,
toteż mrowią się dokoła głowy,
wciskają pod powieki, w uszy pchają ssawki,
skronie żądłami tną ochoczo,
wargi szorstkimi mackami łachoczą...
Wzdrygnęła się i ścierpła ofiara omdlała,
nie mogąc unieść ręki, by paprochy, źdźbła,
które ją łechcę, swędzą, pieką – zgarnąć z ciała,
strzepnąć z ust, wyjąć ze źrenicy...
Już zawodniczą maluczcy zbójnicy:
Kto więcej zyska strawy?!
Tu łezkę potu, tam strzęp krwawy
ssie, żuje, ćpa
słodka obłuda, zwodnicza kłamliwość;
nędzna pyszałkowatość, tępa opieszałość,
wietrzna niestałość;
wścibstwo, wykrętność, obojętność,
czcza nadgorliwość, ślepa pędliwość,
prostacka łatwowierność, małość,
miałkość, głupota;
lizusostwo, tchórzostwo,
gnuśność, niedbalstwo,
rozwiązłość, obcesowość,
skąpstwo, zuchwalstwo,
próżność, pustota,
harde zarozumialstwo, śmieszna małostkowość
i inne parchy naszego żywota
skryte pod maską albo pod trzepotem wiechy...
...Taką to wielki męczennik kaźń srogą
cierpi za własne błędy, upadki i grzechy
najcięższej odpowiedzialności swojej:
tak nie męczono dotychczas nikogo,
nawet boskiego snadź Prometeusza –
przeżarte bólem i ciało, i dusza,
a jednak co dzień, ledwo błyśnie świt,
już na Kaukazie naszym stoi,
gdzie pod kolejny – który to już?! – szczyt
przykuwa go coraz twardszymi gwoździami katusza.
A on sam cóż zawinił?-
Czy się dopuścił czegoś, czego nie powinien robić,
lub czegoś, co mu nakazano, nie uczynił?
Ach, on Olimpu nigdy nie chciał zdobyć,
Mając liczne dowody,
Że każdy ludzki zryw czy bunt
Nie więcej wart niż kłaków funt,
Które niebo z łatwością pali,
A gdyby nawet się spiętrzyły w taran grubych bali,
Zwali, obali i te kłody:
Gniewny zmruż oka, błysk zapalczywości
(o, widział kiedyś te groźne odruchy!)
nagły trzask biczem zemsty, i kruszą się kości
niczym na wichrze badyl suchy.
(O, nie ominął go ten trzask!
słyszał go, widział z bliska, jak niczym nurt wody,
gdy ją znienacka gwałtowny wir spienia,
lub niczym góra upierzenia
lecą dokoła garście drzazg –
a potem pada reszta kłody:
dumnie-grzywiastym łbem do fosy prask! –
poniżej dna naturalnego poniżenia...)
Nie, nie był buntownikiem, który
Chcąc wyższe siły pokonać bez bitwy,
Skrycie się wspiął na niebotyczne góry
I pod postacią modlitwy
Głosem surowym,
Brzmiącym coraz hardziej,
A w końcu wręcz odrażająco,
Obraca w klątwy, w drwinę bogoburczą
Wyssane z pępowiny przekonania
Albo wpojone u dziecięcych dni zarania
Przez matkę kochającą,
Co serce mu uwrażliwiała cudotwórczo:
Że „próżno z Bogiem walczyć, a do nieba prośbą
Łatwiej się przebić niźli nawet ostrą groźbą”.
Nie, nie było w nim buntu, a tym bardziej
zawiść się weń nie wkradła
o te, co w czas i przestrzeń wzniosłych dzieł zasiano,
wiecznie czyste przed twarzą boskości zwierciadła
i o błogosławieństwa bujność niesłychaną;
z bożego pieca przeto wziąć nawet węgielka
nie śmiał, nawet iskierki lichej –
już z dala go paliła jego jasność wielka
i chociaż oczy mu zdołała urzec,
stał pokorny i cichy
nie ważąc się wejść w blask słoneczny z cienia,
pątnik onieśmielony, skromny;
tak ogarniając wzrokiem wszechświata podwórzec,
gdzie świeci złoty dzień lub noc gwiazdami mruga,
podziwiał piękno wszechstworzenia
i o moc twórczą, jednoczącą
błagał głośno,
o tę moc życiodajną i zzarazem śmiercionośną;
i hcoć do piękna tęsknił obłędni, gorąco,
jak dizecko bał się tej mocy ogromnej,
obu jednakże służył bez wytchnienia,
nie najemnik, lecz dobrowolny sługa...
I nie mógł go potępiać za to
Nie popadając w sprzeczność nawet Bóg,
Skoro wywołał go z nicestwa,
Bezwolny pęd istnienia;
Skoro na drogę życia oprócz nóg
Dał mu i bystre zmysły, i duszę bogatą
W soczewki, gdzie rozświetlił swoje dziełą,
W ustach mu zasię
Język rozwiązał mową, żey tchnęła
Na cześći chwałę, jego boskiego jestestwa,
W miarę jak świat poznawać będzie mógł,
Ową wspaniałość w przestrzeni i czasie,
Sławiącą wieczność nieprzerwaną;
Pojętny sługa sądził więc, że zda się,
Do tej go misji powołano...
...Cóż, w jednym wszakże zawiódł swojego nadzorcę,
on, śmiertelnik, niebożę:
że swojego talentu nie schował pod korcem,
nie zagrzebał go w jakiejś norze,
gdzie zwietrzałby całkiem
lub się rozsypał pyłem miałkim –
więcej, użytek żeń uczynił,
czym w dwójnasób zawinił;
przeto teraz doznaje tym sroższych katuszy
w każdej drobinie cała,
w każdym tchnieniu duszy:
że pielęgnował w sobie te zdolności boże, strzegł iskry, by nie uleciała,
a nawet pewny siebie, chyba karygodnie,
snadź stając się pyszałkiem,
z zarozumialstwem pomnikowych sław, zuchwale
rozniecał ją i do rozkwitu budził
jak zarzewie, jak pąk..
a kiedy dzięki myśli troskliwych opiece
i uczuć , w najgorętszym ich zapale
rozświetlił ją jak lilię, jak pochodnię,
wówczas się łudził,
jakby firmament nie miał dosyć świateł w krąg,
że ją na świecznik gwiazd wydźwignie jako świecę,
wniesie na kwietnik nieba między łuny, jutrznie!...
No tak, poczynał sobie zbyt buńczucznie!
I może to mu za złe miał Bóg:
Że zamiast darem z wysokości się radować
I wszedłszy w cień już,
Według swej miary go w skromności wydatkować,
Śmiał w jego blasku wyjść na świata próg
Jak zbawczy geniusz...
I za to pokutuje!... Ach, ratunku!... Piecze,
pali!...ach, co to za ból!...
(...)
Dość! Jeśli tak być musi –
dość już i życia, i cierpienia;
niech razem w jeden chwili zgłuchną!
Chce tyko mieć spokoju ciche łoże,
Kątek ciemnej mogiły,
Po walce w pysze i pokorze.
Przecież i sprawiedliwość kary dać nie może
tak ostrej, że już nikt jej nie wytrzyma;
a on, cóż, nie miał, nie ma sił olbrzyma:
musiał na chleb powszedni zużywać mdłe siły.
Mrok – deszcz gwiazd – zawrót głowy –
nawet słońce zapadło gdzieś – w niego.
Jak żużel nocne niebo...
O, nadto już wszystkiego! Dość...
Niech już nie muszą jęczeć te spieczone wargi –
pozwól mu przymknąć oczy i skonać bez skargi:
zmierz się z nim wreszcie, zmierz, o losie przesurowy...
Tłum. Józef Waczków