Na łóżku nagim, w jaskini Platona
Odbite światła pojazdów wolno sunęły po ścianie,
Cieśle tłukli młotkami pod ocienionym oknem
I całą noc wiatr nękał okienne zasłony.
Flota ciężarówek, zgrzytając, z wysiłkiem pięła się pod górę
Z przykrytym ładunkiem- to było jak zwykle.
Sufit rozświetlał się znowu i ukośny wykres
Sunął powoli naprzód.
Słysząc okrzyk mleczarza,
Który na każdy stopień wstępował z wysiłkiem, i brzęk butelek
Wstałem z łóżka, zapaliłem papierosa
I podszedłem do okna. Kamienna ulica
Rozłożyła przede mną ciszę, w której trwały budynki,
Czuwanie nocnej lampy i cierpliwość konia.
Czysta kopuła zimowego nieba
Kazała wrócić do łóżka ze zmrużonymi oczyma.
Dziwne rzeczy rosną w nieporuszonym powietrzu.
Swobodnie wyświetlany
Film szarzeje. Trzęsące wagony, wodospady kopyt
Rozlegają się daleko, narastają, to bliżej, to dalej.
Wóz ruszający zakrztusił się. Ranek, łagodnie roztapiając
Powietrze, na wpół przykryte krzesło wynurza
Z dna morza, roznieca zwierciadło,
Oddziela kredens od tła białej ściany.
Ptak odezwał się z wahaniem, zagwizdał, zawołał,
Zabulgotał i zagwizdał o tak! Oszołomiony, jeszcze wilgotny
Od snu, wzruszony, głodny i zziębnięty. Tak, tak,
Synu człowieczy, o nieświadoma nocy, prace
Wczesnego poranka, o tajemnice rozpoczynania
Znowu i znowu,
kiedy Historia jest nieprzejednana.
Odbite światła pojazdów wolno sunęły po ścianie,
Cieśle tłukli młotkami pod ocienionym oknem
I całą noc wiatr nękał okienne zasłony.
Flota ciężarówek, zgrzytając, z wysiłkiem pięła się pod górę
Z przykrytym ładunkiem- to było jak zwykle.
Sufit rozświetlał się znowu i ukośny wykres
Sunął powoli naprzód.
Słysząc okrzyk mleczarza,
Który na każdy stopień wstępował z wysiłkiem, i brzęk butelek
Wstałem z łóżka, zapaliłem papierosa
I podszedłem do okna. Kamienna ulica
Rozłożyła przede mną ciszę, w której trwały budynki,
Czuwanie nocnej lampy i cierpliwość konia.
Czysta kopuła zimowego nieba
Kazała wrócić do łóżka ze zmrużonymi oczyma.
Dziwne rzeczy rosną w nieporuszonym powietrzu.
Swobodnie wyświetlany
Film szarzeje. Trzęsące wagony, wodospady kopyt
Rozlegają się daleko, narastają, to bliżej, to dalej.
Wóz ruszający zakrztusił się. Ranek, łagodnie roztapiając
Powietrze, na wpół przykryte krzesło wynurza
Z dna morza, roznieca zwierciadło,
Oddziela kredens od tła białej ściany.
Ptak odezwał się z wahaniem, zagwizdał, zawołał,
Zabulgotał i zagwizdał o tak! Oszołomiony, jeszcze wilgotny
Od snu, wzruszony, głodny i zziębnięty. Tak, tak,
Synu człowieczy, o nieświadoma nocy, prace
Wczesnego poranka, o tajemnice rozpoczynania
Znowu i znowu,
kiedy Historia jest nieprzejednana.