Literatura

Blanszetta (wiersz klasyka)

Gabriela Zapolska

 

 

Do zachodu szło słońce całe złotoczerwone, z szafirową obwódką, niezupełnie okrągłe, prawie spłaszczone leciuchno, zmęczone i spokojne.
W głębi ogrodu pod murem białym, pokrytym czerwoną linijką daszku, Blanszetta kopała ziemię, zanurzając głęboko rydel, wyrzucając stosy kamiuszczków, drobnych, ciemnych, przeciętych niekiedy błyszczącym krzemykiem, kruszyną szkła albo ceglastą masą oderwanej grudki. Dziewczyna spieszyła się, cała czerwona, z postronkami żył nabiegłymi na rękach. Barchanową, niebieską spódnicę, zbitą w ciężkie fałdy, podniosła i zapięła z tyłu szpilką podwójną, wyjętą z włosów i sztucznie skręconą. Spod tej spódnicy wysuwała się druga, czarna, kamlotowa, pocerowana, połatana i obszyta listwą z rudego jedwabiu. Nogi Blanszetty tonęły prawie w ziemi. Widać jednak było niebieskie pończochy, opinające grube łydki, i zaczątek skórkowych, sznurowanych bucików. Resztę ogarnęła ziemia, ciemna, sucha, niezdrowa ziemia okolic paryskich, które są tylko przedłużeniem przedmieść, hen... daleko, aż za fortyfikacje.
Blanszetta co chwila obcierała pot z czoła, który świeżymi, lśniącymi jak srebro kroplami znaczył się na jej
skroniach i brodzie. Ciemne blond włosy, skręcone wysoko, zmoczone się zdawały w tym pocie i jakby skąpane. Twarz cała dziewczyny różowa, młoda, jasna, przecięta linią ciemnych brwi, siwych oczu i purpurowych ust wilgotniała co chwila, jakby cały strumień srebrny i czysty bił w nią nieprzerwanym prądem. Cienia nie było ani śladu. Karłowate gruszki lasem równym sterczały wśród zagonów kapusty, co czerwonymi i zielonymi bukietami do ziemi przypadła, okolona koronką delikatnych szparagów. Po murze białym czepiały się jabłonki, dziwacznie śmieszne, jakby sparaliżowane. Tu i ówdzie winograd figlarnie zakręcał swoje zielone włosy. Z sąsiedniej willi poza murem sterczały duże orzechy, ostry, wyraźny zapach w przestrzeń rzucając. W oddali lipy bukietem olbrzymim, tajemniczym, znaczyły się, mając u stóp basen, przy którym migotały kadłuby przewróconych polewaczek.
W oddali, już koło domu, przywiązana do budy suka ujadała żałośnie.
Blanszetta przestała kopać i oparła się na rękojeści rydla.
— Pani pewnie dziś przeze mnie spać nie mogła? — zapytała mnie z uśmiechem.
— Dlaczego?
— Bo całą noc byłam chora i chodziłam po swoim pokoju. Pani nie słyszała?
— Nie!... a cóż ci było?
— Ot... nic! zwyczajnie, zmartwienie.
Wzruszyła ramionami i splunąwszy w dłonie za rydel chwyciła.
— Zmartwienie! — powtórzyła raz jeszcze.
Usiadłam na składanym krzesełku tuż obok całej masy kamieni.
— Jakież ty masz zmartwienie?
Blanszetta spojrzała na mnie uważnie i nagle łzy jej zamigotały w źrenicach.
— Sercowe! — odpowiedziała z prostotą.
— Kochasz się?
— Naturalnie!...
— W kim?
— O!... to cała historia!
Porzuciła rydel i z trudnością wydostała się z masy gruzów i ziemi.
Gdy tak szła ku mnie w tym dziwnym świetle nastającego wieczora, wydała ml się doskonale piękną w swej wielkiej czerstwości i silnym rozwoju ciała. Miała wielki wdzięk młodej dziewczyny; wyrosłej bez gorsetu na świeżym powietrzu, wśród wschodzących roślin, z piersiami pysznie uformowanymi, z okrągłą szyją zdrowej i krwistej blondynki.
Usiadła na ziemi, tuż obok mnie, wyciągając nogi. Podkute gwoździami podeszwy zamigotały w słońcu.
— Pani wie, że ja nie mam już matki, tylko macochę. Pani ją widziała, ta chuda, żółta kobieta, która mnie do pani markizy przywiozła. Ojciec się ożenił, jak ja miałam dwa lata zaledwie. Macocha mnie nie lubi, ojciec się jej boi, dlatego poszłam w służbę, choć mi wrzosów było żal!... ach, jak żal!...
Oczy jej błądziły wśród zagonów kapusty, jakby szukały tych fal wrzosów różowych, wśród których ona wzrosła, tak różowa, jak te drobne kwiatki, dłońmi widm mglistych ze Szkocji pod Paryż rzucone.
— Obok nas jest drugi ogrodnik, pan Duvast, ojciec mój jest p. Dupont i nasze wrzosy są najpiękniejsze na całą okolicę. Ale i u pana Duvasta zdarzają się piękne doniczki, zwłaszcza w jesieni. Tylko, że do pielęgnowania wrzosów potrzeba koniecznie kobiet. U pana Duvasta są sami mężczyźni. Nie umieją obchodzić się delikatnie z krzewami. Wstrząsają doniczki, zwłaszcza przy wydostawaniu z ziemi. Jeden tylko p. Maurel potrafi wyjąć doniczkę z ziemi, nie dotykając krzewu. Prawda, że to ja go nauczyłam obchodzić się z wrzosami. Zawsze żartowaliśmy z sobą poprzez ogrodzenie, ale ja byłam pewna, że pan Maurel myśli o mojej przyrodniej siostrze, Filipinie, która także razem ze mną pracowała w ogrodzie. Tak samo myślała moja macocha, ojciec i sama Filipina. Tymczasem pan Maurel przychodzi raz do nas, do domu, kiedy wszyscy siedzieliśmy przy stole, staje we drzwiach i mówi: „Panie Dupont, chcę z wami pomówić". Ojciec nic nie odpowiedział, tylko Wstał zaraz od stołu, wziął kij, kapelusz i wyszedł z p. Maurelem do kawiarni. Filipina zbladła cała i udawała, że je deser, ale ręce jej drżały. Ja nie mówiłam nic, stałam koło bufetu i układałam talerze, ale było mi czegoś bardzo smutno i żałośnie. Macocha uszczęśliwiona krzątała się koło ognia i wyjmowała nowe filiżanki do kawy. Nagle wchodzi ojciec sam jeden, zachmurzony i pomieszany. Macocha pyta go, co się stało. Ojciec splunął, wzruszył ramionami i nic jeszcze nie mówi. Macocha się niecierpliwi. — „No cóż? oświadczył się?" — „Naturalnie!" — odpowiada ojciec. — „Oświadczył się, ale chce... Blanszettę!" — Na mnie jakby piorun spadł. Upuściłam talerz na ziemię. Macocha przyskoczyła do mnie i uderzyła mnie w twarz. Ja nawet bólu nie uczułam... tak byłam szczęśliwą!... tak bardzo szczęśliwą!...
— No i cóż się później stało?
— Ano!... później macocha mściła się na mnie za to, że p. Maurel wolał mnie niż Filipinę. Pozwolili mi wziąć pierścionek, to prawda, ale tyle też było mego narzeczeństwa. Nigdy nie pozwolili mi pomówić z narzeczonym, choćby dwa słowa. Do ogrodu wysyłali za mną albo Filipinę, albo młodsze dzieci. Gdy raz jeden pan Maurel pocałował mnie w rękę, ojciec nagadał mu głupstw, a ja płakałam rzewnymi łzami. Przy stole nigdy nie siedzieliśmy razem. Zawsze pomiędzy mną a nim była Filipina. Gdy po obiedzie grali w karty, mnie wyłączali od gry, a ja musiałam szorować naczynia albo podłogę, gdy moje siostry grały z moim narzeczonym albo spacerowały z nim po ulicy. Macocha mi zabrała jersey i czarną spódnicę umyślnie, ażebym gorzej się prezentowała i wyglądała jak sługa. Mój narzeczony nie mówił nic, ale widziałam, że chętniej bawił się z Filipina, która miała aż dwie suknie ze stanikami, niż ze mną. Ja też się chowałam do kuchni, bo mi było wstyd moich barchanowych kaftanów. Nareszcie p. Maurel zaczął pytać się o ślub, naznaczać dzień. Ojciec radził się macochy, a ta dnia nie chciała naznaczyć. Ja wiedziałam czemu. Potrzebna im jeszcze byłam na jesień, bo nikt tak nie umiał wrzosów o północy wydobywać z ziemi, jak ja, i ustawiać na wozie. Teraz bardzo często p. Maurel jeździł nocą na targ do Paryża i odwoził wrzosy naszym koniem. Zawsze jeździła z nim... Filipina.
— Filipina?
— Tak, macocha tak kazała. Wie pani, ja jestem bardzo łagodna dziewczyna. Ale jak widziałam, że oni zapalili latarnie, potem wsiedli na wóz oboje, i hue!... dia!... pojechali ciemną nocą, a ja sama zostałam koło. parkanu i oni się nawet za mną nie obejrzeli, to już mnie gniew zbierał i łzy mi do oczu płynęły. Później całą noc nie spałam, aż Filipina wróciła rano. Gdy ją zobaczyłam, byłam spokojniejsza. I tak to trwało całą jesień, bo pod Magdaleną potrzeba dużo wtedy wrzosów. Wszyscy je na groby dla swoich umarłych kupują. To już taka moda. Wreszcie przeszła jesień, nastała zima. Pan Maurel prosi znów, żeby ślub przyśpieszyć. Wymówił miejsce u pana Duvasta, wynajął ogród i mieliśmy się na wiosnę już wziąć na swoim do pracy. Po mojej biednej matce zostało mi dwieście franków, ale kiedy ojciec dom stawiał, to ja mu te pieniądze pożyczyłam. Miałam więc odebrać te dwieście franków i dostać sypialny pokój z firankami i zegarem, który mi się po matce także należał. Ale macocha ciągle zwlekała, pan Maurel kupił sobie narzędzia i, nie mając gdzie schować, przyniósł je do nas. Ojciec zamknął je w komórce. Mnie to niemile tknęło, ale jakże ja mogłam na swojego ojca przed narzeczonym coś powiedzieć. Wreszcie pan Maurel się zaczął niecierpliwić. Mówi: „Dajcie mi już pannę Blanszettę, bo sam nie wiem, co mam myśleć". Ojciec pluł i nic nie mówił, a macocha się wykrzywiała albo mnie biła. Wreszcie powiadają mu: „Nic z tego na teraz nie będzie, ona nam jest potrzebna jeszcze ze dwa lata!" Jak pan Maurel to posłyszał, zbladł cały i mówi: „Ja nie mogę dwa lata czekać. Ja wynająłem grunt i muszę się ożenić!" Macocha zaczyna się śmiać. — „A to się pan żeń!" — „Z Blanszettą?" — „Za dwa lata!..." — Wtenczas ja wypadłam z mego kąta i zaczynam płakać i prosić, aby mnie już raz za niego wydali. Macocha mnie złapała za włosy i bije, i krzyczy. Dzieci w płacz, Filipina się rzuciła mnie bronić. Pan Maurel postał chwilę i mówi: „Nie trzeba bić panny Blanszetty. Ja sobie idę i nie chcę zamieszania sobą robić!" — I wyszedł. Ja odepchnęłam macochę i wybiegłam za nim. Noc ciemna, on szedł bardzo prędko, aż go dopadłam pod parkanem koło ogrodów. — „Panie Maurel!" — wołam — „ja pójdę z panem!" — Ale on stanął i mówi do mnie: — „Niech się panna Blanszettą wróci do domu. Ja widzę, że oni mi dać panny nie chcą, bo nie mają już tych dwustu franków, które się pannie Blanszecie należą. Mebli także matka nie da. To darmo!" — Ja nic nie mówiłam, ale czułam, że on miał rację, bo (przecież mnie bez niczego, ot, talk, jak stałam, w tym biednym barchanowym kaftanie, wziąć nie mógł...
Umilkła na chwilę i dodała zaraz, uśmiechając się smutnie:
— A jednak ja, to choćby on był żebrakiem, poszłabym za niego.
Miała w swym głosie całą moc miłości, na jaką zdobyć się może dobre, kobiece serce.
Dokoła cisza była tak wielka, że najdokładniej słychać było gwizd przelatującego w oddali pociągu.
Z purpurowej plamy słonecznej pozostało tylko morze złota i szarawego blasku.
— I tak staliśmy przy sobie! — ciągnęła znowu Blanszettą — a mnie łzy dławiły i obcierałam je włosami, bo mi macocha włosy zupełnie rozczochrała i szpilki w głowę powbijała. A pan Maurel mówi jeszcze: „Trzeba, żeby panna Blanszetta wiedziała, że macocha pożyczyła ode mnie pieniędzy, sto pięćdziesiąt franków, a ojciec panny Blanszetty ma moje narzędzia. Okradliście mnie. po prostu, okradliście!... zabraliście mi uzbierane pieniądze i teraz się mnie pozbywacie. Ja was po sądach włóczyć nie będę, bo byłoby mi wstyd, że się w taką brudną familię wmieszać chciałem". — Splunął i odszedł. Ja zostałam sama i o mało nie umarłam z rozpaczy. Wyłam, jak pies, tak płakałam. Wróciłam do domu bardzo późno, położyłam się w kuchni na ziemi i tak zasnęłam. Nad ranem obudziła mię macocha i każe wstawać do roboty. Ale ja porwałam się i mówię: „Nie będę u was nic robić, pójdę do służby, pójdę do ludzi!..." I poszłam... Były jeszcze straszne sceny, ale ja postawiłam na swoim. Znalazłam przez znajomych miejsce, zabrałam tę trochę łachów i poszłam się wysługiwać obcym. W dzień to pół biedy. Pracuję, latam z kuchni do ogrodu, to i nie mam czasu myśleć... W nocy najgorzej!...
— Chorujesz?
— Niby. Bo serce mnie okropnie boli i na miejscu uleżeć nie mogę. Żal mi domu, ojca, Filipiny, wrzosów... — A pana Maurela? Z oczu Blanszetty popłynęły dwie strugi łez.
— Pewnie, że mi go żal najwięcej. Przy tym to okropne to, co on mi powiedział, tam w nocy, pod płotem. — „Okradliście mnie!" — To znaczy, że i ja!... Żadna Dupont nie była złodziejką! Moja biedna matka, gdyby to słyszała, umarłaby drugi raz. Przecież to macocha pożyczyła od niego pieniądze. Dlaczego on to do mnie powiedział?
Z daleka zza krzaków, zza lasu kukurydzy suka wyć żałośnie zaczęła.
Blanszetta porwała się z ziemi.
— Biche wyje głodna, pójdę jej dać zupy! Obciągnęła fałdy spódnicy, która grubym ciężarem
zwisała ku ziemi.
— Gorąco! — wyszeptała. pieniędzy! rozumie pani?
Spojrzałam na nią smutnie zdziwiona.
Więc i ta się łudzi? i ta jeszcze ma nadzieję!
— Myślisz, że pan Maurel do ciebie, powróci, gdy uzbierasz te dwieście franków, które ci rodzice zabrali?
Blanszetta uśmiechnęła się smutnie.
— Nie! ja o tym nie myślę. Jeżeli zbieram pieniądze, to po to, aby...
— Dokończ!
— Aby oddać panu Maurelowi to, co macocha od niego pożyczyła. Powiedział przecież: okradliście! Odeślę mu pocztą. To mój obowiązek.
I odwróciwszy się, poszła ścieżką wzdłuż lip i kukurydzy, które z szelestem zamykały się za nią, czepiając się fałdów jej ciężkiej, zimowej spódnicy.
 
Paryż, 2 czerwca 1892 r.

przysłano: 5 marca 2010

Gabriela Zapolska

Inne teksty autora

Awanturnica
Gabriela Zapolska
Buciki Maryni
Gabriela Zapolska

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca