Buciki Maryni

Gabriela Zapolska

 

 

Ściemniło się zupełnie, gdy Zawiejski odłożył wreszcie pióro i zmęczone oczy od papieru oderwał.
Z kącika pokoju ozwał się nagle cieniutki szepleniący głosik:
— Tatusiu! Marynia chce hajti!... Zawiejski odwrócił głowę.
— Pójdziesz, dzidzi, pójdziesz, tylko tatuś buciki kupi!
— Tupty?...
Tak.
I wysoki, blady mężczyzna, podniósłszy się od stolika, ku ciemnemu kątowi zmierzać począł.
W kąciku tym czerniła się jakaś niewielka masa, ot — trzyletnie dziewczątko, siedzące z podkurczonymi nóżkami na małym stołeczku.
— Tupty kupis? — szczebiotało dziecko — z guzikami?...
Mężczyzna przykląkł przed maleńką i drżącą ze zmęczenia ręką ciemne włosy dziecka gładzić zaczął.
— Kupię — odpowiedział — kupię ładne buciki, takie wysokie, z kokardkami i z koreczkami.
Dziewczynka zachichotała z uciechy.
— Jakie wysokie? — spytała wyciągając tłustą nóżkę w podartym pantofelku.
— Do pasa, o tu! — zaśmiał się mężczyzna, lecz śmiech jego brzmiał smutnie w tym chłodnym, pustym
pokoju, w którym nieliczne sprzęty ginęły wśród zalegających przestrzeń cieni.
— Zapal świeczkę! — prosiło dziecko.
Zawiejski podniósł się z ziemi i szukał po ciemku zapałek.
Dziecko tymczasem wylazło z kącika i stało na środku pokoju, czekając na światło.
Wreszcie błysnęła zapałka i za chwilę mała lampka, pokryta zieloną umbrelką, zajaśniała na stole zarzuconym drobnymi ćwiartkami zapisanego papieru.
Dziecko zmrużyło oczki i przysunęło się do stołu; wyciągnęło rączki w stronę papieru...
— Daj! —  prosiło.
Mężczyzna zebrał leżące ćwiartki z pośpiechem.
— Nie można, Maryniu, nie można... za te papierki tatuś kupi Maryni buciki...
— Tupty?
— Tak!
Dziewczynka odsunęła się trochę od stołu, patrząc z pewnym odcieniem szacunku na ćwiartki papieru.
Mały jej umysł pracował... wiedziała, że wszystko kupuje się za pieniądze, a pieniądze redukowały się w jej małej główce do wyrazu: „trzy"...
Zasmolony paluszek wyciągnął się znów w stronę manuskryptu.
— Trzy?... — zapytała przechylając główkę.
— Nie — odparł ojciec z uśmiechem — jeszcze nie trzy, ale za to będą pieniążki i buciki dla Maryni.
Malutka spojrzała na swe nóżki, na których ledwie trzymały się resztki pantofli.
— Tupty? — zapytała raz jeszcze.
— Tak — siadając odpowiedział Zawiejski. — Ale niech Marynia idzie do swego kącika i tatusiowi pisać pozwoli. Inaczej bucików nie będzie i Marynia nie pójdzie na spacer.
— Hajti! — poprawiła z powagą dziewczynka, sunąc się jak kula do kąta, gdzie zajęła się na razie bardzo gorliwie stawianiem babek z wilgotnego piasku.
Zawiejski podniósł knot u lampy i ująwszy pióro, pisać szybko zaczął. Pragnął odzyskać czas stracony na rozmowie z dzieckiem, a jeszcze kilkanaście stronic pozostawało mu do przetłumaczenia. Postanowił skończyć nowelę jeszcze dziś wieczorem, gdyż po prawdzie, był to jeden dzień w tygodniu, w którym rozporządzał swym czasem.
Jutro iść musi do biura, wieczorem śpieszyć na lekcje, gdy późno w nocy wróci do domu, jest tak znużony, że trudno mu pisać cokolwiek.
Zresztą, tłumaczenie to nie idzie mu zbyt łatwo. W rzeczach tych potrzeba mieć pewną wprawę, tak zwaną rutynę. Zawiejski zanadto chciał być poprawnym, sumiennym. Treść noweli porywała go, talent autora olśniewał, błyskotliwa werwa Francuza imponowała temu nieszczęsnemu molowi biurowemu pogrążonemu w otchłani nędzy i długów lichwiarskich.
Pisząc, mimo woli odrywał myśli od tych małych trosk, które mu kości toczyły, cały pogrążony w fikcyjnym świecie czarów i łatwych miłostek, miał chwile złudzenia...
Zapominał o biurze, pobranej zaliczce, należnych za lekcje pieniądzach, nie myślał o zuchwałej słudze, o upominającym się o komorne gospodarzu, o braku ciepłego palta i zbliżającej się zimie, o grobie żony wyczekującym od lat trzech kamiennego krzyżyka lub piaskowej choćby płyty...
Lecz o jednym zapomnieć nie mógł, pisząc nawet o przygodach barona Pressy-Bussac i hrabiny Vyelgarde. Marynia i jej podarte pantofelki kręcą mu się ciągle przed oczami. Trzeba malutką koniecznie wyprowadzać na świeże powietrze... Ona sama domaga się tego ciągle, tak jakby małe jej płuca potrzebowały zaczerpnąć mniej zacieśnionej atmosfery, niż ta, jaka panuje w jej kąciku.
Zresztą on sam wie, że dziecku potrzeba się odżywiać powietrzem, inaczej nie będzie po prostu znieść w stanie walki życiowej. Jej matka, wychowana w wilgotnym i zapadłym kącie starej antykwarni, była wątłą i miała wpadnięte piersi. Marynia pomimo nadludzkich wysiłków, jakie czyni ojciec, aby odżywiać ją starannie — ma już teraz podniesione i podane ku przodowi ramionka, a siadając pochyla się naprzód, jak to zwykła czynić jej matka, zwłaszcza w dni chmurne i dżdżyste...
Lecz Marynia nie ma ciepłych bucików, tylko podarte letnie pantofelki. Trudno maleńką narażać na przeziębienie. Potrzeba więc koniecznie kupić dziecku wysokie buciki, wyłożone flanelką, takie same, jakie codziennie Zawiejski ogląda na wystawach sklepowych. Kosztują parę rubli, a tu do pierwszego daleko.
Niemiłosierny Prechner zabiera mu znaczną część pensji.
Dług ten ciągnie się od choroby żony, u której w ostatnich chwilach życia zbudziło się pragnienie wykwintu, zbytku i chęć posiadania rzeczy, jakich całe życie odmawiać sobie musiała.
Zawiejski na kołdrę umierającej składał ananasy, saszety woniejące werweną, pudełka welutiny, paczki mandarynek, kryształowe flakoniki, flaszki corylopsisu — opłacając te odrzucane za chwilę w kąt cacka całymi dniami teraźniejszej nędzy, wśród których on i dziecko brakiem ciepłej odzieży okupywali ananas dotknięty sztywniejącymi palcami umarłej kobiety.
Zawiejski przed pracą się nie cofał. Razem ze śmiercią żony przygasły w nim wszystkie pragnienia użycia. Być może, iż to było tylko chwilowe, w każdym razie mężczyzna ten pracował od świtu do zmroku, powracając do domu, aby dziecko do snu utulić i usiadłszy przy stoliku czytać — lub usiłować... czytać.
Był wtedy tak zmęczony tą pracą biurową, bezmyślnym kreśleniem suchych cyfr, że mimo woli wzrok jego błądził po kartkach książki, a znużona głowa do snu się chyliła.
I siedział tak długą chwilę pogrążony w półśnie, z którego zrywał się raptownie, sądząc, iż słyszy kaszel żony lub jej cichy, bolesny jęk...
Lecz nie — to tylko przywidzenie.
To Marynia śpiąc kaszlnęła lub jęknęła cichutko, jak umieją jęczeć tylko dzieci, od których matka w dal ciemną odeszła.
I biedny ojciec stał znów nieporuszony na środku tego pustego pokoju, po którego kątach igrały cienie, nie odważając się zbliżyć do kilku krzesełek, połączonych szpagatem i stanowiących łóżko Maryni; zdawało mu się, że dziecko skarży się we śnie na swoją dolę i niezaradność ojca...
Lecz co miał począć?
Syn względnie zamożnych rodziców, którzy cały majątek stracili, już w gimnazjum znalazł się na rozdrożu.
Nie mając zbyt wybitnych zdolności ani energii, opuścił ręce i zaczął iść przez świat po omacku, szukając kariery. Dostał wreszcie miejsce w biurze i zaprzągł się do codziennej pracy, z zaparciem się jaśniejszych pragnień i dążeń. Czerpiąc z małego posążku żony z całą nieoględnością człowieka słabego, nie czuł początkowo wielkiego braku. Posażek się wyczerpał, żona zmarła, porodziwszy dziecię i oto Zawiejski znalazł się w rozpaczliwym położeniu człowieka szarpanego przez dłużników i codzienne życia potrzeby.
Powoli zaczął oglądać się na swych kolegów biurowych. Dowiedział się, że ten i ów „nocami dorabia, sobie", przepisując akta adwokackie, pisząc role teatralne, kopiując manuskrypty. Jeden z nich posiadając język niemiecki, przetłumaczył dziesięciołokciową powieść, biorąc po groszu za trzy wiersze druku. Chwalił się tym, zadzierając do góry głowę. Zdawało mu się, że jest powieściopisarzem i mówiąc o literatach dodawał zwykle „my", obserwując spod oka uczynione wrażenie... W zapleśniałej atmosferze biurowej słowa jego brzmiały dźwięcznie i jakiś jasny promień samodzielnej na pozór pracy przewijał się wśród kurzu starych papierów i woni zniszczonych kartek. Ten i ów zazdrościł szczęśliwcowi.
— Tak! zapewne... — mówił tłumacz, zwijając papierosa — rzecz to zyskowna, ale na to trzeba mieć wykształcenie, talent i posiadać języki...
Słysząc te ostatnie słowa, Zawiejski, który nigdy nie przyjmował udziału w gwarnych pogawędkach biurowych, podniósł głowę.
Posiadać języki?
Wszakże on zna doskonale język francuski. Gdy był dzieckiem, pierwej modlił się po francusku niż w rodzinnym języku. Dlaczegóż nie mógłby spożytkować tej umiejętności?
Mógłby zarobić dość łatwo parę rubli, które teraz spadłyby nań po prostu jak z nieba. Te buciki Maryni sen mu po prostu odbierały. Gdy spojrzy na świat Boży i zobaczy słonko, śmiejące się w jesiennym złocie, serce mu się ściska na myśl o tym maleństwie, siedzącym w ciemnym kącie pustego pokoju.
Och!... gdyby...
Wróciwszy z biura do domu otworzył małą paczkę stojącą pod łóżkiem. Były tam książki żony, które ona udawała, że czyta w chwilach polepszenia. I tak, jak nabrała nagle wraz ze zbliżającą się śmiercią ochoty do wciągania woni drażniących i pokrywania zapadłych policzków obłokiem welutiny — tak samo zapragnęła czytać te książki francuskie, których ilustrowane okładki napełniały ją za życia niezdrową ciekawością.
Zawiejski powoli książki wyjmować począł i odkładał je w miarę czytania tytułów.
Żółta pogryzmolona okładka Victora [!] Monroya, atłasowa, delikatna stronica Satina, wreszcie złotoniebiesika Gaydy. Nad tą ostatnią zastanowił się chwilę. Może by wybrać coś z tych drobnostek pełnych werwy i humoru. Lecz tuż pod portrecikiem Fifony przeczytał zakaz tłumaczenia bez zezwolenia autora. Napisać, prosić o pozwolenie, byłoby rzeczą zupełnie legalną, lecz... ileż to czasu by upłynęło może na próżno! a tymczasem buciki Maryni były rzeczą nie cierpiącą zwłoki.
Powrócił więc znów do Monroya i usiadłszy obok paki na ziemi, zaczął czytać wykwintne szkice wicehrabiego; tuż przy jego nogach przysiadła Marynia, podciągając szeleczki swego fartuszka.
Oczy dziecka mimo woli wpatrywały się z utęsknieniem w okno, poza którym żółtawe plamy słoneczne widniały na sąsiednim murze...
Zawiejski czytał, przewracał kartki gorączkowo, nie mógł się zdecydować na wybór.
Godzina minęła.
Marynia siedziała cichutko, przyzwyczajona do smutnej ciszy, zalegającej mieszkanie.
Nagle podniosła główkę.
— Tatusiu! hajti!... — wyszeptała, wyciągając rączkę w stronę drzwi.
Głosik ten obudził Zawiejskiego i utwierdził w wyborze. Trzeba się zdecydować wreszcie na Tendres adieux. Tak! to będzie najodpowiedniejsze.
Zamknął skrzynkę, powstał z ziemi, zbliżył się do stolika, usiadł i schyliwszy głowę pisać zaczął.
Lecz szło mu niesporo.
Nowelka, jakkolwiek pisana przez wicehrabiego, miała masę żargonu zapożyczonego z bulwarów; skądże Zawiejski mógł wiedzieć znaczenie tych słów, które, znalezione w szóstej figurze kadryla, obiegają później cały Paryż, mając w sobie ostry dźwięk blach orkiestrowych.
Nieraz potknąwszy się o takie słowo, opuszczał rękę zniechęcony; wiedział, że w żadnym słowniku nie odnajdzie wyrazów podobnych i silił się ciężko na odgadywanie właściwego ich znaczenia...
Dwie niedziele przesiedział w ten sposób, pisząc, przekreślając, czytając półgłosem jak uczeń swe wypracowanie.
Wreszcie praca została skończona.
Szło tylko o przepisanie i zaniesienie do którejkolwiek redakcji.
Przepisanie trwało dość krótko, a gdy Marynia, postawiwszy setną babkę z piasku, przetarła oczki i przyszła oprzeć senną główkę na kolanach ojca, Zawiejski składał właśnie ćwiartki manuskryptu, numerując je u góry i poprawiając punktację.
Uśmiech, gość dawno nie widziany, przewijał się po zwiędłej przedwcześnie twarzy mężczyzny.
Był rad z dokonanego dzieła.
Spoglądał z pieszczotliwą wdzięcznością na ten niewielki zwitek papieru, w którym tyle nadziei pokładał...
Wreszcie pochylił się nad dzieckiem i posadziwszy je na swych kolanach, delikatnie rozbierać począł.
Gdy z kolei z małych nóżek zdjął podarte pantofelki, uśmiechnął się tajemniczo.
— Będą buciki! — wyrzekł, tuląc dziecko do piersi. — Tupty? — powtórzyła Marynia. — Tupty, kiedy tak chcesz koniecznie — odpowiedział, śmiejąc się prawie wesoło.
Nazajutrz pod pozorem nagłego zasłabnięcia wymknął się z biura i z bijącym sercem pośpieszył do jednej z najbardziej znanych redakcji.
Długo stał na wschodach nie mogąc stłumić wrażenia; mgła jakaś oczy mu zasłaniała, gdy schwycił za klamkę.
Wreszcie otworzył drzwi i potknął się o chłopca pędzącego z korektą.
— Czy można widzieć pana redaktora?
— Je śniadanie.
— To może...
— Pan sekretarz też je śniadanie i wszystkie panowie też...
Zawiejski cofnął się do sieni.
— Przyszedłem nie w porę — pomyślał — poczekam chwilę.
Redakcja jedząca śniadanie o dwunastej zaimponowała biedakowi niezmiernie.
Po półgodzinnym oczekiwaniu Zawiejski uznał za stosowne wsunąć się znów do przedpokoju.
Tym razem los posłużył mu, spotkał się oko w oko z naczelnym redaktorem, który przed chwilą przestał telefonować, lecz nie odszedł jeszcze od aparatu.
— Czy nie mogę się widzieć z panem redaktorem? — zapytał pokornie Zawiejski.
Zapytany odwrócił się szybko i od stóp do głowy zmierzył wzrokiem natręta.
— Ja nim jestem — odparł, wyjmując piórko do zębów z bocznej kieszeni kamizelki — czym mogę służyć?
— Przyniosłem przetłumaczoną nowelkę... Redaktor przymrużył oczy.
— Ach!... zapewne z francuskiego.
— Tak.
— My tłumaczeń nie drukujemy.
Z tymi wyrazami redaktor zwrócił się szybko do telefonu i po dzwonieniu, przykładaniu ucha, powtórnym dzwonieniu rozpoczęło się sakramentalne:
— Nie słyszę!...
Zawiejski uczuł, że odejść powinien.
Wysunął się cicho, potrącony na progu przez tegoż samego chłopca wydostał się na wschody.
W sercu czuł po prostu ból dotkliwy.
Dlaczego?
Jeśli nie drukują w tym piśmie, wydrukują w innym.
Trzeba spróbować...
Niedaleko jest druga redakcja, nie codziennego, lecz tygodniowego pisma. Są tam dość duże dodatki, potrzeba materiału zapewne... Kto wie?...
Od progu uderzył Zawiejskiego krzyk i hałas niebywały.
Rozczochrany jegomość, stojąc wpośród obłoków dymu, mył ręce w blaszanej miednicy.
— Co tu gadać! nam trzeba kogoś z pieniędzmi, żeby ten patrycjat pieniężny zgnieść na miazgę!...
Blady, wystraszony młokos próbował oponować.
— Siły moralnej, nie materialnej nam trzeba...
— Pieniędzy!... Pieniędzy!... — wrzeszczał myjący się człowiek i w zapale bryznął na wszystkich wodą, mocząc nagromadzone po kątach stosy papieru. Zawiejski cofnął się przerażony nieludzkim wyglądem i dzikim głosem człowieka, który pożądał tak bardzo pieniędzy.
Czuł, że zjawia się nie w porę, w chwili jakiegoś przesilenia redakcyjnego, zrozumiał, że byłby źle przyjęty, wolał nie narażać się więcej.
Godzina powrotu do biura zbliżała się...
Zawiejski westchnąwszy, schował manuskrypt w kieszeń i podążył w stronę swojego więzienia.
Dzień był pogodny, słoneczny. Całe gromadki dzieci snuły  się po chodnikach, tupiąc nóżkami ubranymi w ciepłe buciki. Zawiejski szedł, spoglądając ciągle na te małe nóżki, migające na szarym tle chodnika i żal mu wzbierał w sercu na myśl o Maryni. Nagle mignęła mu przed oczyma złocista tablica i napis „Redakcja" zaświecił w powietrzu.
Zajdzie i tu, zajdzie wszędzie... może wreszcie ludzie zrozumieją o co mu idzie i uczynią choć jakąkolwiek nadzieję.
W ciasnej przestrzeni parterowego pokoju rozsiadło się dwóch ludzi, palących papierosy. Jeden z nich, w długich butach i miękkim filcowym kapeluszu, stukał laską. o ziemię i chrząkał ustawicznie. Drugi wpatrywał się w piec, powtarzając machinalnie dwa tylko słowa:
— Wszystko jedno!
Gdy Zawiejski otworzywszy drzwi znalazł się pomiędzy nimi, obaj spojrzeli na przybysza pytającym wzrokiem.
— Przynoszę... nowelkę — wyjąknął Zawiejski.
Jegomość w butach stuknął kijem.
— Obstalowana?...
— Nie!... to ja sam, pragnę spróbować!....
Mężczyzna pod piecem wyciągnął rękę.
— Daj pan!...
Drżącymi ze wzruszenia rękami podał nieszczęsny biuralista zwitek papieru.
— Proszę pana redaktora!
— To nie redaktor! — mruknął właściciel kija. Drugi wzruszył ramionami.
— Wszystko jedno! — bąknął ziewając, i ująwszy podawany zwitek, cisnął go na stół redakcyjny; lecz Zawiejski stał jakby oczekując czegoś.
— Kiedy się zgłosić mogę? — zapytał widząc, że obaj panowie milcząco zagłębiają się w dumaniu. Kij stuknął dość znacząco. Jegomość spod pieca poruszył ramionami. —  Może jutro? — zapytał ojciec Maryni.
— Wszystko jedno! — brzmiała odpowiedź.
Zawiejski wyszedł i gdy znalazł się na ulicy otarł pot z czoła.
W pokoju redakcyjnym pozostali mężczyźni spojrzeli przygasłym wzrokiem na zamykające się powoli drzwi.
— Proletariat literacki — mruknął właściciel kija.
— Wszystko jedno!... — odparł jegomość spod pieca.
Na drugi dzień po źle przespanej nocy, jeszcze wczesnym rankiem pobiegł Zawiejski w stronę redakcji, w której zostawił swój rękopism.
Zastał samego redaktora, wysokiego, tęgiego mężczyznę, zajętego wiecznie tym, co do niego nie należało i troszczącego się więcej o swoje sukcesa balowe, niż o sprawy redakcji.
Zawiejski wszedł cały zgorączkowany, podrażniony słowami Maryni, która dziś rano domagała się prawie ze łzami wyprowadzenia na spacer.
Pan redaktor przeglądał się właśnie w ręcznym lusterku i poprawiał kołnierzyk.
— A! a!... nowelka? tłumaczona? — zapytał.
— Tak, przyniosłem wczoraj — odparł nieśmiało Zawiejski.
— A! a!... jest... tu... prawdopodobnie to?
— Tak jest, panie redaktorze.
— Hm... widzisz pan... Jakże tu panu rzecz tę wytłumaczyć? My mamy stałą tłumaczkę, siostrę jednego z naszych współpracowników...
Zawiejski uczuł, że blednie.
— Jednak można by raz zrobić wyjątek...
— Nie, panie, niepodobna! Zasady przede wszystkim. Chyba... może... na rok przyszły...
— To... proszę o manuskrypt.
— Służę... poczekaj pan, owinę panu papierem.
I owinąwszy ćwiartki arkusikiem czystego papieru, podał je Zawiejskiemu.
Machinalnie wyciągnął po nie rękę ojciec Maryni i powoli wyszedł z redakcji.
I zaczęła się istna pielgrzymka dla nieszczęsnego człowieka, pielgrzymka upokarzająca, w której miłość własna, nieśmiałość, wstyd ubóstwa, przeświadczenie o własnej słabości — wszystko na widownię wyjść musi...
Pod ileż zimnych, obojętnych spojrzeń, siekących jak uderzenie rózgi, musiał nadstawiać swą twarz wybladłą i zniszczone odzienie ten człowiek, którego całą winą było, że chciał pracą dziecku swojemu zdrowie zapewnić!...
Wszędzie był, wszędzie dzwonił, wszędzie się wsuwał pokorny i smutny, z ceglastymi wypiekami na zapadłych policzkach... Stali współpracownicy patrzyli na niego jak na intruza. On czuł ten wzrok, ale zaciskał usta, zabijał w sobie dumę i chodził, chodził ciągle, jak żebrak natrętny, niosąc zamiast piosenki, swawolną powiastkę wicehrabiego O'Monroy.
Minęło dwa tygodnie, a jeszcze Zawiejski nowelki tej ulokować nigdzie nie mógł; najczęściej zbywano go obfitością nagromadzonego materiału, to znów istnieniem „własnych" tłumaczek.
W jednej z redakcji zaproponowano mu wydrukowanie nowelki, ale równocześnie ostrzeżono go, że redakcja za „to"... nie płaci, gdyż już... jest taki przyjęty zwyczaj niedawania honorarium za podobnego rodzaju drobiazgi.
W innej znów redakcji trzymano cały tydzień rękopism i po przerzuceniu zawyrokowano, że temat zanadto lekki nie kwalifikuje się dla pisma, które jest prenumerowane przez... rodziny.
Co wieczór więc powracał Zawiejski ze swoim manuskryptem w kieszeni i co wieczór słyszał cichy, drżący głosik Maryni, odzywającej się z kącika:
— Tatusiu! Marynia chce hajti!
Na co on coraz ciszej i z mniejszą pewnością siebie odpowiadał:
— Pójdziesz, dzidzi, pójdziesz...
— A tupty?...
— Będą, dzidzi, będą...
Wreszcie po długich wędrówkach odnalazł redakcję, która przyjęła z całą radością manuskrypt. Była to redakcja tygodnika, który jak piłka z rąk do rąk rozmaitych wydawców przelatywał. Kto tylko miał pięć guldenów w kieszeni, mógł śmiało pretendować o tytuł naczelnego redaktora i właściciela pisma. Co parę miesięcy pojawiał się jakiś numer okazowy z litanią podpisaną nazwiskiem i imieniem nowego redaktora, po czym wszystko milkło i przechodziło w stan odrętwienia.
Lecz obszarpany i brudny pokoik, stanowiący gniazdo redakcji, wrzał zawsze życiem... Od czasu do czasu pomiędzy gromadę dekadentów wpadał ktoś obdarzony firmą i nazwiskiem, a złudzony obietnicami nowego redaktora.
Zawiejski, znużony i zniechęcony do najwyższego stopnia, przywlókł się w godzinach popołudniowych pod drzwi redakcji, nie żywiąc wszakże wcale dobrej nadziei.
Ta bezustanna włóczęga wyczerpała jego siły i złamała jego duszę; szedł, bo czuł, że iść powinien, lecz stanąwszy wobec redaktora, nie mógł zdobyć się na powtórzenie swej zwykłej formułki:
— Przyniosłem rękopism...
Lecz redaktor, młody człowiek o kwadratowej twarzy i purpurową obwódką okrążonych oczach, z grzecznym pośpiechem zbliżył się do przybyłego.
— Artykulik? co? — pytał, wyciągając ręce poplamione atramentem. — Zda się do numeru okazowego. W jakiej sprawie? co?
— Nie, panie, to nie artykuł, to nowela, Twarz redaktora rozjaśniła się radośnie.
— Przepysznie! Oryginalna? Z zacięciem?... Bo to my, panie, stworzymy nowy realizm.
— Nie, panie, to tłumaczenie...
— Z francuskiego? Temat trochę drażniący a gazą przykryty?... Wspaniałe! daj pan manuskrypt. Wydrukujemy!
Ojciec Maryni zaledwie mógł uwierzyć własnym uszom. — A jak prędko? — zapytał, podając zwitek papieru.
— Ależ za dni parę. Numer okazowy ukaże się niedługo. Właśnie mamy okienko...
W serce Zawiejskiego wstąpiła otucha. Była to niespodziewana radość i to wtedy spada na niego, gdy już całą nadzieję utracił. I cały ten pokój, brudny, ciemny, z obszarpanymi tapetami, wydaje mu się rajem, a kwadratowa twarz redaktora uosobieniem piękności.
Powodzenie go uzuchwala, namyśla się, czy nie mógłby wziąć zaliczki, wracając kupiłby buciki i Marynia jutro rano mogłaby wyjść na spacer.
— Chciałbym jednak... —  zaczyna nieśmiało.
— Honorarium? Chodzi panu o honorarium? hm... tak... zapewne, płacimy dobrze, o! lepiej niż gdziekolwiek!... Cent za wiersz... a w dodatku jaki wiersz będzie krótki, zobaczysz pan!
Nagle drzwi się otwierają z impetem i wchodzi wysoki, tęgi mężczyzna.
Zawiejski poznaje w nim siedzącego pod piecem jegomościa, który kilka dni temu z rąk jego odebrał tłomaczenie nowelki i rzucił na stół redakcyjny.
Przybyły wchodząc, anonsuje się od razu energicznym plunięciem i wygłoszeniem dwóch słów.
— Wszystko jedno!
Po czym skinąwszy głową redaktorowi, rozsiada się na krześle.
— Przyniosłem artykuł o szlachcie, ale nie dam go pierwej, aż pieniądze zobaczę — mówi, uśmiechając się złośliwie..
— Ależ... będą! będą pieniążki, łaskawco! — uspokaja redaktor, a zwracając się do Zawiejskiego dodaje:
— Pana dłużej nie zatrzymuję... proszę o adres, ażebym mógł numer okazowy nadesłać!
Zawiejski podaje swój adres i odprowadzony do drzwi przez grzecznego redaktora wychodzi na schody pełen najlepszej otuchy.
Mój Boże!... nareszcie, nareszcie za dni parę da dziecku tyle upragnione buciki.
Tymczasem w redakcji ciągnęła się dalej pomiędzy redaktorem a autorem artykułu o szlachcie dyskusja. Literat był nieubłagany... Żądał koniecznie pieniędzy i gotował się do odejścia.
— Albo pieniądze, albo nic — mruczał oglądając swój zniszczony cylinder i wkładając go na głowę.
Cylinder zsunął mu się na oczy.
— Nikczemna bestia rozlazła się na deszczu!... Zdjął kapelusz i zaczął oglądać się za kawałkiem papieru.
— Siadaj pan... — prosił redaktor — siadaj pan. Pomówimy spokojnie. Ja daję słowo, że zapłacę...
— Co tam słowo! — No zawsze...
— E! wszystko jedno!...
I wielka, włosem obrośnięta ręka literata, sięgnęła po zwitek papieru leżący na biurku.
— Wydrukujemy panu na naczelnym miejscu, większymi niż inni literami — zapewniał redaktor.
— Wszystko jedno!
— Zaraz po słówku od redakcji. — Wszystko jedno!...
Teraz literat z całą powagą składał ćwiartki manuskryptu Zawiejskiego i robił sobie z nich rodzaj wałka, który zamierzał włożyć za podszewkę kapelusza.
— Więc zgoda! zostawiasz pan manuskrypt?...
Literat uporał się z cylindrem i włożył go na głowę, resztę kartek zrzucił na ziemię pomiędzy śmiecie i stosy gazet zalegających brudną podłogę.
— Siedzi bestia przynajmniej — mruknął tryumfująco.
Wstał i ku drzwiom zmierzał. Redaktor zrozpaczony oparł się o biurko. — Odchodzisz pan? — zapytał. Literat wzruszył ramionami.
— Ależ... pan, zdaje się, jakiś manuskrypt mi podarłeś!
— Wszystko jedno! — brzmiała odpowiedź.
Numer okazowy nie wyszedł dotąd jeszcze, a  Marynia siedzi wciąż w swoim ciemnym kąciku i wystawiając nóżki w podartych pantofelkach pyta:
— Tatusiu! a tupty?

Inne teksty autora

Gabriela Zapolska