NAZNACZENI - DRAMAT

Grzela Remigiusz

Wszystkie wydarzenia przedstawione w sztuce są prawdziwe.


GŁOS i ONA – ta sama aktorka, ok. 50-letnia, gęste ciemne włosy
CÓRKA – ok. dwudziestoletnia
PSYCHOLOG – aktorka ok. czterdziestoletnia
DZIENNIKARZ – młody aktor


AKT PIERWSZY

SCENA PIERWSZA
Początek lat pięćdziesiątych. Studio radiowe. Przed dużym mikrofonem
Dziennikarz i Psycholog.
DZIENNIKARZ: Problem winy należy chyba rozpatrywać z innej
perspektywy. Czy nie jest tak, że niektórzy potrzebują poczucia winy?
Znam takich, którzy urodzili się samobiczownikami. Oni chcą być winni. Co
pani na to?
PSYCHOLOG: Oczywiście to bierze się z dzieciństwa. Dziewczynki obwinia
się za to, że nie są chłopcami. Chłopców, że nie są dość dobrzy. Dziecko
wychowywane w świecie wartości negatywnych, w świecie, który obniża jego
wartość, w którym wszystko jest lepsze niż ono, zawsze będzie obciążone
problemem i świadomością winy.
DZIENNIKARZ: Mamy telefon od słuchaczki, która chce się włączyć w
dyskusję. GŁOS: Przysłuchuję się państwa rozmowie – poczułam potrzebę
podzielenia się z państwem moją, to znaczy nie moją historią...
DZIENNIKARZ: Co znaczy moją, nie moją?
GŁOS: Nie moją, bo nie mnie bezpośrednio dotknęła. Moją, bo dotknęła
mnie bardziej bezpośrednio niż można by to sobie wyobrazić.
PSYCHOLOG: Proszę kontynuować...
GŁOS: Ale najpierw chciałabym pani zadać jedno pytanie.
PSYCHOLOG: Proszę.
GŁOS: Jest pani matką?
PSYCHOLOG (po dłuższej pauzie, lekko zdziwiona): Nie.
GŁOS: A zatem nie zrozumie pani tych słów.
PSYCHOLOG: Tego nie może pani wiedzieć.
GŁOS: A pani dom? Jaki był?
PSYCHOLOG: Mój dom? To w tej chwili nie ma nic do rzeczy.
GŁOS: Ma więcej niż się pani wydaje. Bo to był głos rodzica. Głos ojca.
PSYCHOLOG: Tak?
GŁOS: To był wyrok.
PSYCHOLOG: Nie rozumiem.
GŁOS: Ojciec powiedział: „Skazuję cię na śmierć przez utopienie.”
PSYCHOLOG: Do pani?
GŁOS: Nie do mnie... Do mnie... Jakby do mnie... Mocniej niż do mnie...
Mnie mocniej zabolało... Boli... Do dziś...
PSYCHOLOG: A kiedy to się stało? W dzieciństwie?
GŁOS: Mówiłam, że to mnie nie dotyczy.
DZIENNIKARZ (wtrąca jakby musiał coś powiedzieć, zaznaczyć swoją
obecność): Chce pani o tym porozmawiać?
GŁOS (spłoszony): Ja... Przepraszam. Nie powinnam była tu dzwonić.
PSYCHOLOG: Po to jesteśmy...
GŁOS: Nie. Przepraszam.
DZIENNIKARZ: Proszę się nie rozłączać.
Trzask odkładanej słuchawki. Dziennikarz pokazuje do reżyserki, by
włączono muzykę. Glenn Miller.
PSYCHOLOG (krzyczy): I co pan najlepszego zrobił?! Przynajmniej mógł
mi pan nie przeszkadzać. Znam się na tej robocie.
DZIENNIKARZ (urażony): Przypominam, że to jest moja robota. Przecież
chciałem ją zatrzymać.
PSYCHOLOG: Dobre sobie. Ta kobieta ma poważny problem. Powinnam z
nią porozmawiać. Ale przecież już nie zadzwoni.
DZIENNIKARZ: Chyba, że uda nam się ją do tego namówić.
PSYCHOLOG: Myśli pan?
DZIENNIKARZ: No, spróbować warto. Nie mamy nic do stracenia.
Koniec muzyki.
DZIENNIKARZ do mikrofonu: Dzisiaj słuchają państwo audycję poświęconą
problemowi winy. Moim i państwa gościem jest pani Rebecca Isaacovitch,
psycholog. Zapraszam państwa do dyskusji... Pani doktor, wróćmy może
do poprzedniego telefonu. Czy pamięta pani, jakie zdanie przytoczyła
nasza słuchaczka?
PSYCHOLOG: Oczywiście... To było...
DZIENNIKARZ: O, mamy kolejny telefon. Słuchamy.
GŁOS: To ja dzwoniłam do państwa przed przerwą. Pomyślałam, że to
nieładnie tak wyłączać się w czasie rozmowy. Dlatego dzwonię.
Przepraszam.
PSYCHOLOG: Najważniejsze, że znów jest pani z nami. Czy chce pani
wrócić do naszej rozmowy.
Milczenie.
DZIENNIKARZ: Czy jest tam pani?
GŁOS: Tak... Czy chcę wrócić? Boję się.
PSYCHOLOG pokazuje dziennikarzowi żeby się nie odzywał.
GŁOS: Boję się zmierzyć z tamtą chwilą. Tyle lat minęło – a jakby nie
minął żaden dzień, jakby nic się nie zmieniło. Jestem wdową. Od prawie
trzydziestu lat. Wciąż pogrążona w żałobie. Umarłam w roku dwudziestym
czwartym. Kiedy on... odszedł.
PSYCHOLOG: Pani mąż?
GŁOS: Mąż? (pauza) Ach, tak. Mąż. Ojciec mojego dziecka. Tak. To był
mój mąż. Tak, to najwłaściwsze słowo: mąż. Więc to tak jakbym była jego
żoną, prawda?
PSYCHOLOG: Czy mogłaby pani rozwinąć swoją myśl? Przyznam, że nie
rozumiem.
GŁOS: Ależ to nie jest trudne. Kocham go nadal. I on mnie bardzo
kochał. Mąż. Tak. Dopiero teraz, kiedy wypowiadam to słowo, rozumiem,
że to on mnie ukształtował, zbudował ze swoich lęków, przeciwko nim,
jakby chciał ze mnie zrobić szczepionkę przeciwko swojemu strachowi.
Przeciwko winie.
PSYCHOLOG: No właśnie, już wcześniej mówiła pani o tym...
GŁOS: Ja? Ach, tak... Mówiłam. Nie mogło być inaczej. Czuł się winny,
stale czuł się winny. Rozumiem to. On nie był stąd. To nie był człowiek z
tego świata. Był zbyt współczesny jak na swój czas. Był tak wrażliwy, że
ledwie pyłek, ledwie oddech, mogłyby zburzyć jego kruchą konstrukcję.
Proszę więc sobie wyobrazić te słowa wypowiedziane przeciwko niemu.
Przez ojca. Skierowane do tego nadwrażliwego mężczyzny. To był
początek jego końca. I początek jego początku. On się wziął z tego
ojcowskiego wyroku. I rzucił się z mostu... Nie. Nie zabił się. Nie skoczył
naprawdę. Ale to jakby całe życie rzucał się z mostu – by posłusznie
wykonać polecenia. Myślę, że bardzo bał się ojca. Może nienawidził go,
kochając równocześnie, nie umiejąc się mu przeciwstawić.
PSYCHOLOG: Tak, rozumiem. Proszę mówić dalej.
GŁOS: Nic pani nie rozumie. Naprawdę nic. Takiego człowieka, jakim był
ON nikt nigdy nie zrozumie do końca. Wszystkim wydaje się, że tyle
wiedzą – a nie wiedzą nic. To był człowiek TAJEMNICA.
PSYCHOLOG: Pani mąż?
GŁOS: Mąż?
PSYCHOLOG: No czy mówi pani w tej chwili o swoim mężu?
GŁOS: Tak. O mężu. O moim mężu.
DZIENNIKARZ: Rozumiała go pani?
GŁOS: Ja? Głupia byłam. Młoda. Nic nie wiedziałam. Ja go po prostu...
kochałam. Dla mnie był całym światem. Dla mnie był ratunkiem.
DZIENNIKARZ: Ratunkiem? Przed czym?
GŁOS: Przed sobą.
PSYCHOLOG: Nie rozumiem.
GŁOS: Mówiłam, że tego nie sposób zrozumieć. Tylko on to umiał.
Umiałby to pani wytłumaczyć. On jeden.
PSYCHOLOG: A ojciec? Mówiła pani o ojcu męża.
GŁOS: Ojciec... On też był ojcem. Ojcem mojego dziecka. Ojcem naszej
córeczki... Innym ojcem.
PSYCHOLOG: Lepszym?
GŁOS: Mój Boże, co za pytanie... Gdyby ją tylko znał. Gdyby znał ją.
DZIENNIKARZ: Znał? Kogo?
GŁOS: Naszą córeczkę. Gdyby tylko ją znał.
PSYCHOLOG: Nie poznał nigdy własnej córki?
GŁOS: Przecież już mówiłam... Już mówiłam, że on... że jego nie ma tak
długo... On tak dawno odszedł, a jakby to było wczoraj. Nasza córeczka
urodziła się...
PSYCHOLOG: Tak?
GŁOS: Nasza córeczka... Ona... No i co z tego, że urodziła się później,
dużo później? To przecież nie ma znaczenia. To przecież nasza mała
córeczka... Byłby z niej dumny. Bardzo dumny.
PSYCHOLOG: A jego ojciec?
GŁOS: Ojciec... Tak. Ojciec go niszczył. Zabił go. Pewnej nocy, kiedy był
mały...
PSYCHOLOG: Kto? Mąż?
GŁOS: Mąż? Ach, tak. Poprosił ojca o odrobinę wody... A ten potwór, ten
potwór, zabrał go z łóżka i wyniósł na balkon jak kwiat doniczkowy. Mój
mały chłopiec miał na sobie jedynie koszulę. A na dworze było zimno. On
go tam wyniósł i zamknął, by go uciszyć. A mój chłopiec umierał ze
strachu, płakał, krzyczał: Mamo, mamo. Ale wszyscy bali się ojca – więc
nikt nie pomógł. On tam krzyczał do siebie, przeciw sobie. Czy może pani
to sobie w ogóle wyobrazić? Pyta pani o jego ojca, o jego metody... Czy
mam dalej opowiadać? Czy wie pani, że nawet teraz, kiedy o tym mówię,
wszystko mnie boli. Ból rozsadza mnie od środka, jakby chciał rozerwać...
Jakbyśmy byli jednym. Słyszała pani o dwóch połówkach jabłka? Tak było
z nami.
DZIENNIKARZ: Czy jego ojciec... Czy on... nigdy nie był dobry?
GŁOS: Być może nigdy nie był zły.
PSYCHOLOG: Czy może nam pani to objaśnić?
GŁOS: To pani jest tu od objaśniania.
PSYCHOLOG: Powiedziała pani, że ojciec męża być może nie był zły...
GŁOS: Tak powiedziałam.
DZIENNIKARZ: Ale jak to? Przecież nazwała go pani potworem...
GŁOS: Tak go nazwałam... Bo... widzi pani... ani mnie ani państwu to
oceniać. Nazwałam go potworem w emocji, we wzburzeniu. Ale on być
może nie rozumiał, że robi źle. Był przekonany, że robi dobrze. Wie pani,
co mu powiedział... że... zawsze... go... lubił... więc dlaczego tak?
Dlaczego go zabił?
PSYCHOLOG: Czasami ambicja, autorytet są najgroźniejszymi doradcami.
Może go to też...
GŁOS: Bolało? Wiele razy o tym myślałam... I miałam nadzieję, że...
PSYCHOLOG: Że?
GŁOS: Bolało... że też cierpiał. Że było mu z tym źle, że sam umierał,
kiedy go zabijał, kiedy codziennie go zabijał swoimi uwagami.
PSYCHOLOG: Bo chciał żeby pani mąż był taki jak on... A kiedy ten nie
spełniał oczekiwań, zasługiwał na karę... Choć bolało to ojca – podwójnie –
jak tego, którego syn nie spełnia oczekiwań i tego, który musi wydać...
GŁOS: Wyrok, prawda?
PSYCHOLOG: Tak. Bo bardzo trudno czasem przejść granicę – i zamiast
autorytetu kierować się... emocjami...
GŁOS: Proszę mi wybaczyć, ale pani przymierza wszystko do teorii
książkowych, a przecież życie nie jest jak podręcznik do psychologii...
Rozumie pani? Nie można tego bólu, nawet jeśli dotyczył ich obu, mierzyć
teoriami. Czy pani to rozumie?
PSYCHOLOG: Tak. Rozumiem. Staram się pani pomóc...
GŁOS: Pomóc? Nie. Mnie już nie można pomóc. Nie po to dzwoniłam. Nie
po to państwu o nim opowiedziałam.
DZIENNIKARZ (obcesowo): Więc po co?
GŁOS: Bo ja jestem... jestem teraz... zupełnie... sama...
PSYCHOLOG: A córka?
GŁOS: Z córką nie mogę o tym rozmawiać. Ona tu jest, ale jest teraz
bardzo daleko... Ona tu teraz jest... Tu... Daleko...
PSYCHOLOG: Czy jeszcze...
GŁOS: Zadzwonię? Nie wiem... Może. Nie. Nie wiem. Zadzwonię...
DZIENNIKARZ: Dziękujemy pani za ten telefon. Przypominam państwu
jeszcze, że gościem naszego dzisiejszego programu była pani Rebecca
Isaacovitch, psycholog, z którą rozmawiałem o problemie winy... O
krzywdzie i jej odkupieniu. Z panią Isaacovitch spotkamy się w najbliższy
piątek o tej samej porze. Proszę o nas pamiętać. Czekamy na państwa
uwagi, opinie, listy. Do usłyszenia...
Muzyka. Gershwin.
Dziennikarz i Psycholog zbierają materiały ze stołu. Podają sobie rękę.
Przyciemnienie.

SCENA DRUGA
Nieduże mieszkanie, trochę zaniedbane. Przy oknie siedzi Córka,
nieobecna. Patrzy w jeden punkt. Przez chwilę cisza, nieznośna. Do
mieszkania wchodzi ONA. Ma w rękach siatki z zakupami. Nagle wszystko
ożywa. Córka odwraca się od okna. Patrzy na NIĄ.
CÓRKA: O, jesteś już.
ONA (odkładając zakupy): Tak. Jestem, kochanie. Mówiłam, że nie będę
długo.
CÓRKA: Wiem. Ale pamiętaj. Pamiętaj zawsze, że się... boję.
ONA (podchodzi do CÓRKI. Tuli ją): Już dobrze. Już dobrze, kochanie.
Jestem tu. Już jestem. Już dobrze.
CÓRKA tuli się do niej, jakby stało się coś strasznego, łka
ONA: Już dobrze. Przecież wiesz, że nigdy bym cię nie zostawiła.
CÓRKA: Wiem... Obiecaj mi... że mnie nigdy... nie zostawisz.
ONA: To właśnie powiedziałam. Nie zostawię. Dzwonił ktoś?
CÓRKA: Nie. Zupełnie nikt.
ONA: Zrobię kolację. A potem porozmawiamy, dobrze?
CÓRKA: Czekałam na ciebie.
ONA: Wiem.
CÓRKA: Ale już jesteś. Już dobrze. Przecież muszę być duża. Przeczytasz
mi coś?
ONA: Co?
CÓRKA: Przeczytasz mi coś, co tato napisał?
ONA: Przeczytam. Po kolacji przeczytam, dobrze?
CÓRKA: A zaśpiewasz coś?
ONA: Dobrze, zaśpiewam. Co mam zaśpiewać?
CÓRKA: Tak ładnie śpiewasz... w tym języku...
ONA: Też się kiedyś nauczysz. Nauczę cię, dobrze? Po to zbieram te
piosenki – żeby przetrwały, żeby ich uczyć... Dla ciebie.
CÓRKA: A tacie śpiewałaś?
ONA: Głupia byłam. Młoda. Taka młoda, jak ty teraz.
CÓRKA: Ja też jestem głupia? Myślisz, że jestem głupia?
ONA: To nie tak. Ja byłam za głupia dla twojego ojca. On był taki...
mądry... Wiedział więcej, wiedział lepiej. I nie obnosił się z tą wiedzą.
CÓRKA: Myślisz, że jestem głupia, tak?
ONA: Nie. Myślę, że jesteś mądra. Taka mądra jak on, twój ojciec.
Szkoda, że go nie znałaś. I że nie poznał ciebie.
CÓRKA: Mamo, ale jak to możliwe? Przecież ciocia Sara... ciocia Sara
mówiła, że on nie był...
ONA: Ciocia Sara jest głupia. Nie rozumie tych spraw.
CÓRKA: Ale przecież ona ma rację.
ONA: Kto ma rację? Sara?
CÓRKA: No bo ja przecież...
ONA: No co?
CÓRKA: On nie może być...
ONA: Jest.
CÓRKA: Ale przecież ja się...
ONA: Zapamiętaj raz na zawsze. To on jest twoim ojcem. Tylko on.
CÓRKA: A mój drugi tata?
ONA: Twój drugi tata był jedynie... moim mężem... On był mi potrzebny...
CÓRKA: Żebym mogła się urodzić?
ONA: Żebyś mogła się urodzić.
CÓRKA: Żebyś mogła mnie oddać JEMU?
ONA: Oddać? Dziecko, o czym ty mówisz? Dałam ci ojca. Nie znałaś go,
ale to on jeden, on jeden ciebie pragnął.
CÓRKA: Dlatego dałaś mi takie imię – jego, tylko żeńskie... Takie imię,
które...
ONA: Które co?
CÓRKA: Bo ciocia Sara powiedziała, że tym imieniem, mamo, mnie
naznaczyłaś.
ONA: Więc jednak dzwoniła?
CÓRKA: Kto?
ONA: Sara.
CÓRKA: Tak. Ale prosiła żeby ci nie mówić.
ONA: Wiedziała widocznie, że źle robi. Pozwalasz się buntować –
przeciwko własnej matce, przeciwko ojcu. Pozwalasz, by ktoś szkalował
jego imię... Dlaczego?
CÓRKA: Mamo. Przecież wiesz, że nie chciałam nic złego. Przecież wiem,
dlaczego to zrobiłaś. Ty to dla mnie robisz. Przecież ja to wiem.
ONA: Nie słuchaj Sary, dziecko. Ona ma całkiem w głowie pomieszane.
Meszuge. To kompletna wariatka.
CÓRKA: Nie mów tak, mamo. Ona też chce dobrze... dla... nas. Przecież
ona cię bardzo kocha. Dlaczego nie chcesz z nią rozmawiać?
ONA: To nie tak. Ona po prostu buntuje cię przeciwko mnie i przeciwko
twojemu ojcu. To mi się nie podoba.
CÓRKA: A mój drugi ojciec? Dlaczego nie mogę się z nim zobaczyć?
ONA: Lepiej nie. To nie jest dobry pomysł. Ty masz ojca.
CÓRKA: On nie żyje.
ONA: Żyje. On jeden przetrwa. Nas wszystkich. On jeden. Musisz w to
mocno wierzyć. Jesteś taka jak on. Masz podobne oczy i nos. I ruszasz
się jak on. I mówisz jak on. Widzisz. On żyje. W tobie.
CÓRKA: On jest martwy.
ONA: Nie. On jest w tobie.
CÓRKA: On jest we mnie martwy. Leży pod moim sercem. Martwy i zimny.
On tam jest. Rozkłada się. Dlatego tyle rzygam.
ONA (podchodzi do CÓRKI, tuli ją, głaszcze po głowie): Nic już nie mówię,
widzisz. Już nic. No, już dobrze. Już dobrze, córeczko.
CÓRKA: Nic nie jest dobrze, bo to jego rzygam. Przez niego nie mogę
jeść, bo on mi się tam... rozkłada. Dlatego nic nie mogę jeść. Dlatego nic
nie mogę jeść!
ONA: To nie tak. Ty się sama głodzisz...
CÓRKA: Ja? To wszystko przez ciebie.
ONA: No, już... Już dobrze.
CÓRKA: Nie jem, bo on mi się tam rozkłada. I nie mogę go wyrzygać do
końca. A ty mi ciągle wmuszasz jedzenie. A ja nie mogę jeść, rozumiesz?
Rzygam i nim i tym wpychanym jedzeniem. Ale nie mogę go wyrzygać do
końca.
ONA: Już... Uspokój się. Już.
CÓRKA: Kiedy jestem spokojna. Jestem bardzo spokojna.
ONA: Połóż się. Połóż. Zrobię kolację.
CÓRKA: Ty znów chcesz mi wmuszać jedzenie. Znów. Nic nie zjem. Nic.
ONA: Musisz coś jeść. Musisz.
CÓRKA: Nie mogę. Rozumiesz to?
ONA: Nie możesz się głodzić.
CÓRKA: Mogę.
ONA: Nie mów tak.
CÓRKA: A tato?
ONA: Co tato?
CÓRKA: Jak umarł?
ONA: Wiesz, że miał gruźlicę.
CÓRKA: A ciocia Sara...
ONA: Znów ona? Co jeszcze mówiła Sara? Przecież wie, że miał gruźlicę.
CÓRKA: Ciocia Sara mówiła, że on nie mógł jeść.
ONA milczy.
CÓRKA biega dookoła dużego stoły, jakby się z kimś goniła. Wykrzykuje
do stojącej przy oknie matki:
Zmarł z głodu
za młodu
Stary gadzie
bo miał gardło w rozkładzie

ONA nic nie mówi. Płacze.
CÓRKA: Zmarł z głodu
za młodu
Stary gadzie
bo miał gardło w rozkładzie

ONA (resztką sił, bardzo spokojnie): Przestań. Przestań, córeczko.


SCENA TRZECIA
CÓRKA leży na tapczanie. ONA z książką przy CÓRCE. Czyta:
„I czy nie mogę urządzić się w taki sposób, jak to robiłem w czasach
swego dzieciństwa, gdy narażałem się na jakieś niebezpieczeństwo? Nie
potrzebuję przecież nawet jechać na wieś osobiście, nie jest to wcale
konieczne. Poślę tylko swoje przyodziane ciało. Jeśli ono chwiejnie
wysunie się za drzwi mojego pokoju, ta chwiejność nie będzie oznaczała
trwogi, lecz tylko jego nicość. I wcale nie na skutek podrażnienia potyka
się ono na schodach i jedzie na wieś z gorzkim łkaniem, aby spożywać
tam z płaczem wieczerzę. Ja bowiem tymczasem we własnej osobie
spoczywam w swoim łóżku gładko przykrytym żółto-brązową kołdrą i
oddycham lekkim powiewem powietrza, napływającego przez nieznacznie
uchylone okno. Wozy i ludzie...”
CÓRKA (kończy z pamięci): „Wozy i ludzie na ulicy jadą i idą po lśniącym
gruncie z pewnym wahaniem, ponieważ ja śnię jeszcze...” To takie
piękne, mamo, o tym śnieniu. Lubię jak mi to czytasz.
ONA: Nie wiedziałam, że znasz już to na pamięć. Też to bardzo lubię. A
wiesz, że kiedy byliśmy razem nie znałam jego tekstów. Nie znałam jego
najważniejszych dzieł. W ogóle mnie nie interesowały. Mogłyby dla mnie
nie istnieć...
CÓRKA: A teraz?
ONA: Teraz on jest w tych tekstach... Wciąż mam wyrzuty sumienia, że
wtedy spaliłam część...
CÓRKA: Spaliłaś?
ONA: Prosił mnie. A ja byłam posłuszna. Paliłam.
CÓRKA: Więc i ty go zabijałaś?
ONA: Jak to?
CÓRKA: Żyje w tych tekstach.
ONA: Zrobiłam to na jego prośbę.
CÓRKA: A czy tato bardzo cierpiał?
ONA: To był dzielny człowiek. Ja też cierpiałam. Nie umiera się w
pojedynkę, nie umiera się samotnie. Ja też wtedy umierałam. Umarłam.
CÓRKA: Mamo, nie mów tak. A ja?
ONA: Żyję dla ciebie.
CÓRKA: Więc nie mów, że umarłaś. Bo czasem ten dom... ten dom jest
jak trumna. Zazdroszczę ci czasem, że mieliście z tatą taki prawdziwy
dom, taki... szczęśliwy.
ONA: Byliśmy szczęśliwi.
CÓRKA: Ale już nie jesteś?
ONA milczy.
CÓRKA: Chciałabym żebyś była szczęśliwa... ze mną.
ONA: Jestem. Jestem, dziecko.
CÓRKA: Czasem... boję się... o ciebie, mamo.
ONA: O mnie?
CÓRKA: Boję się, że zwariujesz.
ONA: A to niby czemu?
CÓRKA: Bo ciocia Sara mówi, że niebezpiecznie żyjesz.
ONA: Długo z nią rozmawiałaś? Z Sarą?
CÓRKA: Długo.
ONA: Dużo ci do głowy nawkładała.
CÓRKA: Nie. Uspokoiła mnie.
ONA: Ciekawe jak, skoro się boisz.
CÓRKA: Uspokoiła. Bo myślałam, że jestem chora... ale ciocia Sara
mówiła, że jestem zdrowa. Całkiem zdrowa.
ONA: Bo jesteś.
CÓRKA: Mamo, zaśpiewaj mi coś, proszę.
ONA: Chcesz?
ONA śpiewa jakąś przedwojenną piosenką jidysz.
CÓRKA patrzy jej w oczy.
Kiedy ONA przestaje śpiewać CÓRKA pyta: Czy myślisz, że bylibyście
razem... gdyby żył?
ONA: Skąd mogę to wiedzieć?
CÓRKA: Ale jak myślisz?
ONA milczy.
CÓRKA: No... jak myślisz?
ONA: Nie wiem.
CÓRKA: A może wolisz... żeby... on... był martwy?
ONA: To nieprawda.
CÓRKA: A ciocia Sara mówiła, że lubisz go opłakiwać.
ONA (krzyczy): To twój ojciec. Należy mu się szacunek. Nie wolno ci
słuchać Sary. Ani z nią rozmawiać. Ona chce mi ciebie wydrzeć. Ona chce
mi ciebie zabrać. A ja przecież poza tobą nikogo nie mam. Nie wolno ci
rozmawiać z Sarą. Musisz to zapamiętać.
CÓRKA: Ja ją lubię, mamo.
ONA Wiem. Ale obiecaj mi, że nie będziesz z nią rozmawiała. Kiedy
zadzwoni, powiedz, że nie możesz rozmawiać, dobrze?
CÓRKA milczy.
ONA: Dobrze?
CÓRKA: Dobrze, mamo.
ONA: Śpij już, córeczko. Śpij.
CÓRKA: A ty?
ONA: Ja też się zaraz położę. Mam jeszcze coś do zrobienia.
Przyciemnienie.
Lekkie rozjaśnienie.
CÓRKA śpi.
ONA włącza radio. Muzyka Glenna Millera. Po chwili głos DZIENNIKARZA:
Jak w każdy piątek, moim i państwa gościem jest psycholog, pani
Rebecca Isaacovitch. Dzisiaj porozmawiamy o lęku. Prosimy o telefony.
Czego państwo się boją? Jak walczą ze strachem? Czy z lękiem można
wygrać? No właśnie, pani doktor, czy można skutecznie walczyć ze
strachem?
PSYCHOLOG: To jest bardzo indywidualne. Zależy od tego, jak silne są
nasze lęki, jak długo noszone, czego dotyczą. Poddanie się lękowi to
autodestrukcja. Człowiek, który się boi jest niepewny siebie, nie potrafi
skoncentrować się na niczym poza swoim lękiem. Stara się go ukryć a
wtedy lęk wychodzi ze zdwojoną energią – trzęsące się ręce, spocone
dłonie, drżący głos, mokre czoło. Lęk potrafi zabić. Trudno przejść jego
granicę.
Kiedy PSYCHOLOG mówi powyższe ONA wykręca numer telefonu do radia.
ONA: Chciałabym coś powiedzieć.
DZIENNIKARZ: Pani doktor, mamy pierwszy telefon. Słuchamy.
ONA: Lęk nie musi mieć tak zewnętrznych objawów, jak pani go opisała.
PSYCHOLOG: Rozmawialiśmy z panią w ubiegłym tygodniu, prawda?
ONA: Tak. To ja. Pani doktor, obniża pani problem do poziomu
abstrakcji. Przecież nie jest tak jak pani mówi.
PSYCHOLOG: Tak też jest.
ONA: No dobrze... Ale nie może pani generalizować. Bo czasem
wystarczy... bać się świata, bać się żyć. Od tego nie trzęsą się ręce, nie
drży głos, nie poci czoło. Ale strach przed światem jest tak
obezwładniający, że odbiera chęć do życia. I wszystko wydaje się czarne.
PSYCHOLOG: Mówi pani o kimś konkretnym, prawda?
ONA: Tak.
PSYCHOLOG: O mężu?
ONA: O mężu? Tak. O nim mówię. I o naszej córce.
DZIENNIKARZ: Czego boi się pani córka?
ONA: Powiedziała mi dzisiaj... (płacze) Powiedziała mi dzisiaj, że się boi...
że ja... że ja... zwariuję,
PSYCHOLOG: Jak pani myśli, dlaczego tak powiedziała?
ONA: Bo ona jest... piekielnie inteligentna. Jak on. Mogę udawać, że tego
nie widzę, mogę udawać, że nie ma racji, ale nie mogę oszukiwać siebie.
PSYCHOLOG: Co pani czuje?
ONA: Boję się.
PSYCHOLOG: O siebie?
ONA: O nią. Boję się, że jak umrę, ona nie poradzi sobie z życiem. Jest
taka krucha, delikatna, nadwrażliwa. Bo ona tak jak on... ledwie pyłek,
ledwie oddech mogą ją zabić. A ja ją całe życie chroniłam...
PSYCHOLOG: Nadopiekuńczość może zniszczyć.
ONA: Więc co... mam zrobić?
PSYCHOLOG: A czy aby nie jest tak, że to pani ma w córce oparcie?
ONA: Mam.
PSYCHOLOG: A ona w pani?
ONA: Nie wiem. Przepraszam, nie chcę blokować linii.
DZIENNIKARZ: Proszę zostać z nami. Proszę się nie rozłączać.
ONA: Bo... Bo ja nie wiem, która z nas jest... matką.
PSYCHOLOG: Czy pani córka ma kontakt ze swoim ojcem?
ONA: Przecież mówiłam, że on nie żyje.
PSYCHOLOG: Zrozumiałam, że jej biologiczny ojciec żyje.
ONA: A co to znaczy ojciec biologiczny? To w ogóle nic nie znaczy. Ona ma
wspaniałego ojca, który... który zmarł w dwudziestym czwartym roku.
PSYCHOLOG: Muszę to pani powiedzieć: Wydaje mi się, że pani robi jej
krzywdę. Jej i sobie.
ONA: Co pani w ogóle wie? Znów pani nic nie rozumie. Znów pani nic nie
rozumie. Czym ja jej niby robię krzywdę? Że dałam jej ojca?
PSYCHOLOG: Że odebrała jej pani ojca.
ONA: Ta rozmowa nie ma sensu. Przepraszam.
Odkłada słuchawkę.
Z radia:
PSYCHOLOG: Proszę pani, chciałabym pani pomóc. Proszę zadzwonić.
Gdyby chciała się pani ze mną spotkać...
Po tych słowach ONA wyłącza radio. Idzie do okna. Jest noc. Stoi przy
oknie. Płacze.
Podchodzi do łóżka. Siada na nim. Patrzy na śpiącą CÓRKĘ. Całuję ją w
czoło.
ONA (szeptem): Widzisz... Mamy wspaniałą córkę. Ona cię uratowała.
Pamiętasz jakie mieliśmy plany? Chcieliśmy otworzyć małą restauracyjkę.
Otworzymy jeszcze.
Kładzie się obok dziewczyny.
Światło wolno gaśnie.
ONA: Córeczko. Moja mała córeczko. Moja martwa córeczko.

Koniec pierwszego aktu.


AKT DRUGI

To samo mieszkanie.

Scena Pierwsza
ONA siedzi przy biurku. Pisze. CÓRKA patrzy przez okno.
Pukanie do drzwi.
ONA: A któż to? Idź, dziecko, otwórz.
CÓRKA podchodzi do drzwi.
ONA idzie za CÓRKĄ. Otwierają drzwi razem.
W drzwiach stoi kobieta z radia.
ONA: Niczego nie kupujemy.
PSYCHOLOG: Ale ja niczego nie sprzedaję.
ONA: Więc kim pani jest?
PSYCHOLOG: Znamy się z radia.
CÓRKA (zdziwiona): Mamo, byłaś w radiu?
ONA do CÓRKI: Zostaw nas samych, kochanie.
CÓRKA wychodzi do kuchni.
ONA: Jak to znamy się z radia?
PSYCHOLOG: Rozmawiałyśmy.
ONA (zmieszana): Jak pani mnie tu odnalazła?
PSYCHOLOG: To zupełny przypadek. Naszej audycji słuchała moja
sąsiadka. Kiedy wróciłam do domu, przyszła do mnie i
powiedziała: „Znam tę kobietę, która dzwoniła. Spisuje piosenki jidysz...
Znam, była u mnie kiedyś.” Poznała panią po głosie. Pani ma taki
charakterystyczny głos. Też bym panią rozpoznała, gdybym usłyszała
pani głos na ulicy w sklepie. W pani głosie jest... tragedia... całego
narodu. Podała mi pani nazwisko. Reszta była prosta.
ONA: Po co pani przyszła?
PSYCHOLOG: Chcę pani pomóc. Nie mogłam zapomnieć pani historii.
ONA: Nie potrzebuję pomocy.
PSYCHOLOG: Mogę wejść?... Możemy napić się kawy?
ONA (zmieszana): Tak, proszę.
PSYCHOLOG wchodzi do pokoju. Ogląda sprzęty. ONA idzie do kuchni.
Wraca po chwili z kawą. Sama. CÓRKA nadal w kuchni.
PSYCHOLOG: Proszę mi wybaczyć to najście. Proszę zrozumieć. Musiałam
tu przyjść.
ONA: Skoro pani musiała...
PSYCHOLOG: Pani mąż – był najważniejszym człowiekiem pani życia,
prawda?
ONA: Tak.
PSYCHOLOG: Kim był?
ONA: To był wielki człowiek. Wiele czasu upłynie zanim zostanie właściwie
odczytany.
PSYCHOLOG: Kim był?
ONA: Dla mnie był przede wszystkim człowiekiem. Po jego śmierci
zrozumiałam też, że był pisarzem. Wielkim pisarzem.
PSYCHOLOG: Chcieliście mieć dziecko?
ONA: Mamy.
PSYCHOLOG: No tak. Nigdy się pani nie pogodziła z jego śmiercią,
prawda?
ONA: A czy ze śmiercią można się w ogóle pogodzić?
PSYCHOLOG: Opowie mi pani o nim?
ONA: Po co?
PSYCHOLOG: Bo był ciekawym człowiekiem.
ONA: Ciekawym?! Proszę pani, to był najbardziej fascynujący człowiek,
jakiego w życiu spotkałam.
Do pokoju wchodzi CÓRKA.
CÓRKA: Mama myślała, że tato ma żonę. Kiedy zobaczyła go po raz
pierwszy, spacerował z kobietą i dwiema dziewczynkami. A to była jego
siostra i jej córeczki. Mama pracowała w kuchni – aż pewnego razu tato
tam wszedł. Mama czyściła ryby. Tato powiedział: „Takie delikatne dłonie
i taka krwawa robota.”
Nagle CÓRKA zaczyna prawie recytować, mówiąc o swojej mamie w
pierwszej osobie:
CÓRKA: Byłam taka zawstydzona. Myślałam, że zapadnę się pod ziemię.
On mi się podobał – od momentu, kiedy zobaczyłam go z tą kobietą i
dziewczynkami. Wiedziałam tylko, że jest doktorem. Tak go nazywano.
Był wysoki. Miał sto osiemdziesiąt centymetrów. Był szczupły. Miał ostre,
wyraziste rysy, duże ciemne oczy i ciemne włosy. Był ode mnie dwa razy
starszy, ale mnie wcale nie wydawał się stary. Choć wcześniej
czterdziestoletnich mężczyzn uważałam właściwie za starców.
ONA nic nie mówi. Zdziwiona przysłuchuje się monologowi CÓRKI.
PSYCHOLOG też nie przerywa.
CÓRKA: Tamtego dnia poprosiłam o zmianę pracy. Miał rację. Taka
dziewczyna jak ja nie mogła wykonywać tak krwawego zajęcia. Od
tamtego dnia dużo rozmawialiśmy. Zdziwił się, że studiuję hebrajski.
Dziewczyny żydowskie nie kształciły się w tamtym czasie. Ja byłam zawsze
ciekawa świata. Chyba zaimponowało mu to, córeczko. Spędziliśmy ze
sobą wiele godzin, a ja czytałam mu po hebrajsku, który go wtedy bardzo
interesował. Pierwszego albo drugiego dnia naszej znajomości odczytałam
mu rozdział z Izajasza, a on powiedział: „Pani ma talent aktorski.
Dlaczego nie kształci się pani w tym kierunku. Mam przyjaciół aktorów,
Żydów z Warszawy, mogliby pani pomóc. Może tu znają jaką dobrą szkołę
dramatyczną.” Dużo mi opowiadał o swoich przyjaciołach – artystach,
których poznał bodajże w jedenastym roku.
ONA: Wystarczy córeczko.
CÓRKA: Nie przerywaj, nie przerywaj mi mamo. Ja wszystko pamiętam,
wszystko mogę tej pani opowiedzieć.
PSYCHOLOG do NIEJ: Czy często opowiadała pani córce tę historię?
ONA: Kilka razy.
CÓRKA: Ale ja lubiłam,. kiedy mama opowiadała o ojcu.
PSYCHOLOG: A twój... prawdziwy ojciec?
ONA: To był jej prawdziwy ojciec! Proszę stąd wyjść! Proszę dać nam
spokój!
CÓRKA: Mamo, opowiedz pani o ojcu. Opowiedz.
ONA: Pani już wychodzi, prawda? Nie chciałabym pani zatrzymywać.
PSYCHOLOG się nie rusza. Nie ma zamiaru wychodzić.
CÓRKA: Mamo, mogę opowiedzieć. Chcę żeby pani została. Tak rzadko
mamy gości.
ONA: Nie podoba mi się to.
CÓRKA: Nie sprawiał bynajmniej wrażenia człowieka chorego czy ponurego
z natury. Przeciwnie. Był wesoły, czarujący, zawsze pełen najwyższej uwagi
dla otoczenia. Miał prawdziwy talent aktorski, wyczuwalny nie tylko w
dykcji. Na samo wspomnienie jego akcentu, rytmu zdań, rozpoznaję
każdą linijkę, którą napisał. Ten dar aktorski przejawiał się w tysiącach
żartów i improwizacji, którymi mnie rozśmieszał. Bał się niespodzianek.
Kiedy dostawał list, robił z tego całe przedstawienie. Zakrywał list kopertą
i odsłaniał linijkę, którą mu miałam przeczytać, milimetr po milimetrze,
tak jak pokerzysta odsłania karty. Po czym przerywaliśmy lekturę,
komentowaliśmy i rozpoczynaliśmy zabawę od nowa.
PSYCHOLOG do NIEJ: Mówiła pani, że się bał.
ONA: Miał dwie natury. Jasną i mroczną. Wesołą i depresyjną. Nienawidził
konwencji. Nienawidził tchórzostwa.
CÓRKA: Kłamstwa.
ONA: I pobłażania. Bo widzi pani, to był człowiek dobry, dobry aż do
szpiku kości. W życiu nie lubił się niczym wyróżniać. Nie zależało mu na
sławie i powodzeniu. Zależało mu na uczciwości wobec innych, ale przede
wszystkim wobec samego siebie.
CÓRKA: Potrzebowałam go. Nie miałam wtedy w nikim oparcia. Uciekłam
z domu. Mój ojciec był bogobojny Żyd. Dusiłam się w domu. Uciekłam.
Dalej już żyłam sama. Zupełnie sama. Daleko od rodziny. On umiał ze
mną rozmawiać. Umiał słuchać i umiał pytać. Kiedy się z nim rozmawiało,
miało się wrażenie, że w tym jednym, jedynym momencie jest się dla
niego całym światem, że jest się centrum wszechświata. Aż pewnego dnia
zdecydowaliśmy się zamieszkać razem. „Będę twoim domem” –
powiedział do mnie. A ja potrzebowałam domu.
ONA: To nie było łatwe. Ani dla mnie, ani dla niego. Zaczynałam
odbudowywać swoje kontakty z ojcem, z rodzeństwem, teraz miałam
zamieszkać z człowiekiem dwa razy ode mnie starszym. A on...
CÓRKA: On musiał wyprowadzić się z domu, przeciwstawić rodzinie, przede
wszystkim ojcu, który i tak uważał go za nieudacznika.
PSYCHOLOG: I zamieszkaliście razem?
CÓRKA: Zamieszkaliśmy. Nie mieliśmy nic. Mieszkanie nie było
ogrzewane. Nie mieliśmy pieniędzy, ale...
ONA: byliśmy szczęśliwi. Gotowałam, zajmowałam się domem. On bardzo
chciał być głową rodziny. Był już mocno chory – a codziennie wychodził z
domu. Zabierał siatkę i butelkę na mleko i stawał w kolejce przed
sklepem. Kolejki były wtedy ogromne i ledwo można było coś dostać.
Czasem wracał z pustymi rękami – bardzo przygnębiony. Ale kiedy
udawało mu się coś kupić, był szczęśliwy. Zastępował mi ojca. Chciał tego.
Kochał mnie tak jak mężczyzna potrafi kochać kobietę i kochał mnie tak
jak ojciec potrafi kochać swoją córkę.
CÓRKA: Panowała wtedy galopująca inflacja. Cena kartofli rosła w miarę
jak kolejka posuwała się do przodu. A twój tato stał cierpliwie i czekał...
ONA: Dookoła rozpacz, bezsilność, szarzyzna, zmęczone gesty, nędza. I
on w tej kolejce. To rujnowało mu życie. Ale ani materialnie, ani moralnie
nie chciał się uchylać od wspólnego losu, odpowiedzialności za mnie. Nie
chciał się poddać. Mimo że jego stan wymagał solidnego, obfitego
posiłku. On z własnej woli narzucał sobie ograniczenia. Codziennie starał
się stawić czoła ponuremu obrazowi mężczyzny w pogoni za kawałkiem
chleba, z dnia na dzień mniejszym.
CÓRKA: A po zakupach chodził czytać gazety. Tyloma sprawami się
interesował.
ONA: Nie był pesymistą. Bo pesymista to człowiek, który rezygnuje. On
walczył. Stale walczył. O mnie. O nas. Im bardziej chorował, tym bardziej
chciał żyć – choć bał się życia. To paradoks, prawda?
PSYCHOLOG: Nie. To nie jest paradoks. Zresztą życie w ogóle składa się
z paradoksów.
ONA: Wszystkiemu, co robił, starał się nadać formę najdoskonalszą. Uczę
się tego. Nadal się tego uczę.
PSYCHOLOG: Pani nadal żyje w tamtym czasie? Pani biografia skończyła
się z jego śmiercią, prawda?
Przyciemnienie świateł.

Scena druga
ONA przynosi talerz kanapek. Stawia go na stole. CÓRKA śpi. ONA budzi
CÓRKĘ.
ONA: Wychodzę. Śniadanie na stole. Proszę cię, zjedz. Tak zbiedniałaś
ostatnio. Musisz coś jeść. Obiecaj, że zjesz.
CÓRKA zbudzona: Obiecuję, mamo. Nie będziesz tam długo, prawda?
Wrócisz wkrótce?
ONA: Wiesz, poznałam starą rosyjską Żydówkę. Zna wiele piosenek.
Porozmawiam z nią. Może coś spiszę – i wrócę do ciebie, dobrze? Szybko
wrócę.
CÓRKA: Tak. Wróć szybko.
ONA wychodzi.
CÓRKA włącza radio. Tym razem jakaś klasyczna muzyka, może Schubert.
Ze wstrętem patrzy na śniadanie. Bierze talerz do ręki. Idzie z nim do
okna. Kanapki kładzie na parapecie.
Ubiera się.
Dzwonek do drzwi.
Otwiera.
PSYCHOLOG: Jest mama?
CÓRKA: Nie. Właśnie wyszła do pracy. Mama spisuje stare piosenki w tym
języku...
PSYCHOLOG: Jidysz.
CÓRKA: No właśnie.
PSYCHOLOG: Mogę wejść?
CÓRKA: Chyba tak. W końcu już nie jest pani obca. Już tu pani była.
PSYCHOLOG: Zawsze zostajesz w domu?
CÓRKA: Tak. Bo ja jestem chora, proszę pani. Nie wolno mi wychodzić.
Mama się o mnie boi.
PSYCHOLOG: Opowiesz mi o ojcu?
CÓRKA: Pierwszym?
PSYCHOLOG: Drugim.
CÓRKA: Nic nie wiem. Mama nie pozwala o nim rozmawiać, ani o niego
pytać. Ciocia Sara mówi, że to poczciwy człowiek.
PSYCHOLOG: Lubisz ciocię Sarę?
CÓRKA: Mama nie pozwala mi z nią rozmawiać.
PSYCHOLOG: Dlaczego?
CÓRKA: Bo ciocia Sara chce mnie zbuntować przeciwko niej i przeciwko
ojcu. Mówi, że nasz dom to... trumna.
PSYCHOLOG: A ty co myślisz?
CÓRKA: Ja sama nic nie wiem.
PSYCHOLOG: Niczego ci tutaj nie brakuje?
CÓRKA: Czy ja wiem...
PSYCHOLOG: Dlaczego wystawiłaś śniadanie za okno?
CÓRKA: Skąd pani wie?
PSYCHOLOG: Widziałam idąc tutaj.
CÓRKA: Bo nie lubię jeść. Nie chcę.
PSYCHOLOG: Trzeba jeść.
CÓRKA: Ja nie mogę. Mama we mnie wmusza. Ale jak jej nie ma, to nie
jem.
PSYCHOLOG: Mama chce twojego dobra.
CÓRKA: Wiem. Dlatego we mnie wmusza, ale ja i tak to zawsze wyrzygam.
PSYCHOLOG: Co?
CÓRKA: Ja to zawsze wyrzygam. Bo ja mam tam w sobie, pod sercem,
mam jego – on jest dawno martwy, rozkłada się i ja nim rzygam.
PSYCHOLOG: Kim?
CÓRKA: Ojcem. On jest martwy, ale to już mówiłam.
PSYCHOLOG: Mama wie o tym?
CÓRKA: O czym? Że nim rzygam?
PSYCHOLOG: No.
CÓRKA: Wie... I jest jej przykro. Ale ja nie mogę inaczej. Ja go
połknęłam – i on teraz tam siedzi – a ja wciąż nie mogę go wyrzygać do
końca.
PSYCHOLOG: Kochasz go?
CÓRKA: Kogo?
PSYCHOLOG: No, pierwszego ojca – jak go nazywasz...
CÓRKA: Trudno jest kochać kogoś, kogo się nigdy nie widziało, prawda?
Ale znam go lepiej niż ktokolwiek. On stale jest obecny w moim życiu. Dla
mamy to mit – a ja nie chcę jej odbierać mitów. On jest jej życiem.
Treścią tego życia.
PSYCHOLOG: A ty?
CÓRKA: Ja chyba też – ale tylko na tyle, na ile pozwalam mu żyć... Na ile
mama widzi go we mnie.
PSYCHOLOG: Więc kochasz go?
CÓRKA: Trudno jest zmierzyć się z mitem.
PSYCHOLOG: Mówisz bardzo mądrze jak na swój...
CÓRKA: wiek? Mama stawia go za wzór, skoro mam być krwią z jego krwi i
kością z jego kości, nie mogę być głupia.
PSYCHOLOG: Ale przecież nie jesteś krwią z jego krwi...
CÓRKA: Ja już sama nie wiem, kim jestem. Rozumie to pani? Czasami
czuję, jakby moje życie było literaturą, jakby mama uczyniła ze mnie
bohaterkę swojej powieści – albo jego powieści. Czy pani myśli, że mama
mnie krzywdzi?
PSYCHOLOG: Kochasz go?
CÓRKA: Kiedy byłam mała mama opowiadała mi piękną historię,
właściwie bajkę – o nim. Bo widzi pani, kiedy mieszkali razem, tam...
PSYCHOLOG: W Berlinie.
CÓRKA: Pani wie dużo. Skąd to pani wie?
PSYCHOLOG: Wiem. Nieważne skąd.
CÓRKA: Kiedy tam razem mieszkali, a ich sytuacja finansowa była
straszna, nie mieli pieniędzy. Zdarzało się, że mama gotowała mu obiad
nad płomieniem świecy...
PSYCHOLOG: Wierzysz w to?
CÓRKA: W coś trzeba wierzyć. Pewnego dnia spotkali w parku zapłakaną
małą dziewczynkę. Tato zapytał, co się stało. „Zgubiłam swoją lalkę” –
odpowiedziała dziewczynka. Wtedy tato powiedział, że lalka wyjechała w
podróż. Dziewczynka zapytała: „Skąd pan o tym wie?” „Z listu, jaki od niej
dostałem” – odpowiedział. Wtedy zapytała, czy ma ten list ze sobą. Czy
może go pokazać. Obiecał, że przyniesie go następnego dnia. Tato wrócił
do domu i zaczął pisać list. Mama opowiadała, że pisał równie żarliwie, jak
inne swoje teksty. Traktował to jak każdą inną prawdziwą pracę. Nie chciał
oszukać dziewczynki, ale za pomocą fikcji przemienić kłamstwo w prawdę.
PSYCHOLOG: To musiał być cudowny człowiek.
CÓRKA: To jeszcze nie koniec. Dziewczynka nie umiała czytać, więc tato
przeczytał jej list od lalki, która oświadczyła, że znużyło ją już życie w
stale tej samej rodzinie, że miała ochotę odpocząć. Zapewniła też, że
bardzo lubi dziewczynkę i będzie codziennie pisać.
PSYCHOLOG: Pisała?
CÓRKA: Pisała. Przez tatę. Codziennie opisywała nowe przygody. Po paru
dniach dziewczynka przestała myśleć o zgubie – i uwierzyła w fikcję. Lalka
wyrosła, chodziła do szkoły, poznała nowych ludzi. To trwało jakieś trzy
tygodnie, po których tato wydał lalkę za mąż. Opisała najpierw młodego
człowieka, zaręczyny, przygotowania do ślubu, później, bardzo
szczegółowo, dom państwa młodych: „Sama rozumiesz, mówiła lalka, że
teraz musimy przestać się widywać.” Rozwiązał konflikt dziewczynki dzięki
swojemu talentowi i swojej miłości... Zaprowadził ład w świecie tego
dziecka.
PSYCHOLOG: A w twoim świecie?
CÓRKA: W moim? Pani to wie lepiej niż ja. Ja się na tym nie znam.
PSYCHOLOG: Kochasz go?
CÓRKA: Ja nie miałam lalek... Ja miałam jego. Zawsze był obok. Tak
blisko jak tylko umarli potrafią.
PSYCHOLOG: Dla ciebie umarł.
CÓRKA: Dla mnie... Dla mnie on żywi się swą martwością, on się żywi
swoją śmiercią... on się żywi mamą, jedynie ja go zjadłam martwego. Ja
jedna odważyłam się go zjeść.
PSYCHOLOG: Kochasz go?
CÓRKA: Ja? Ja się go... boję.
PSYCHOLOG: Ale kochasz go?
CÓRKA: Nie umiem kochać. Czy wie pani, że on... zmarł z głodu?

Scena trzecia
ONA leży na podłodze. Martwa. Córka klęczy obok, oszalała z rozpaczy.
CÓRKA: A ja... wierzyłam, że mnie nie zostawisz... Uwierzyłam ci. Nawet,
kiedy nie mogłeś połykać – mówiłam sobie: wyzdrowieje, bo chce żyć dla
mnie, i kiedy nie mogłeś mówić i pisałeś na tych małych karteczkach,
żebym położyła Ci dłoń na czole i dodała odwagi – mówiłam: wyjdzie z
tego, jest silny. Przecież mnie tak nie zostawi. Widziałam, że zazdrościsz
kwiatom, bo mogły pić wodę... Nie umiałam ci pomóc. Chciałam, ale nie
mogłam. Chciałam cię zastąpić na tym procesie. To ja czekałam na
wyrok. By skoczyć. Chciałam cię osłonić, przykryć sobą, kiedy wieźliśmy
cię do sanatorium, a auto było otwarte. Było przeraźliwie zimno. Lało.
Wiał potworny wiatr. Bałam się, że ta podróż cię zabije. Stanęłam więc w
samochodzie, starając się osłonić twoje ciało, okryć sobą. Samochód
jechał, ty byłeś pół przytomny, zziębnięty, a ja stałam – zatrzymując na
sobie deszcz. Byłam pewna, że uda mi się ciebie uratować, kochany. A
później bóle stawały się coraz gorsze. Lekarze łagodzili je pantoponem i
morfiną. Nawet, kiedy dostawałeś zastrzyki w krtań, nie traciłam nadziei,
że wyjdziesz z tego cało. Aż którejś nocy zobaczyłam przed oknem sowę,
o której mówią, że jest ptakiem śmierci. I następnego dnia. I
następnego. Pamiętasz, jak moczyliśmy razem dłonie w misce z wodą?
Nazywałam to naszą kąpielą rodzinną. Kiedy profesor powiedział, że widzi
poprawę w gardle, i ty się rozpłakałeś, znów zaczęłam mocno wierzyć, że
wygrasz. Tamten wtorek pamiętam jakby to było dziś. Umarłam wtedy.
Potem wieźli cię w zalutowanej trumnie, jak konserwę. Byłam martwa, ale
słyszałam stale twoje słowa – te, które powiedziałeś doktorowi: „Niech
mnie pan zabije, inaczej będzie pan mordercą.” Ale on nie mógł tego
zrobić. Kiedy tam leżałeś, ja krzyczałam, żeby cię przykryli, bo przecież ci
zimno, marzniesz tam... Nie powinnam cię zostawiać w tych ciemnościach.
Dalej nic już nie pamiętam. Mówią, że rzuciłam się za trumną, że
chciałam wskoczyć do grobu. Nic nie pamiętam. Nic. Od tego momentu
nie pamiętam nic. Umarłam.

Przyciemnienie.

Scena czwarta
Głosy z radia.
PSYCHOLOG: Człowiek przedstawiał dla niego analogiczną wartość, co dla
uczonego. Potrzebował go jako obiektu badań, służącego pogłębianiu
wiedzy. Był na etapie dokonywania sekcji – zimny, praktyczny, operujący
niezawodną ręką. Wprawiał się na ludziach, a pisanie polegało na
porządkowaniu, przesiewaniu materiału. W tym sensie jego twórczość
literacka była pracą w prosektorium.
DZIENNIKARZ: I dlatego nie mógł jej po sobie zostawić w takim stanie.
Nie zdążył doprowadzić do końca badań, które mogły go przybliżyć do
rozwiązania zadania, jakie sobie postawił i którego wynikiem miało być
ukazanie w jasnym świetle świata w jego niezmiennym, wiecznym
porządku.
PSYCHOLOG: Nie można prezentować jako konkluzji nagiego, otwartego
ciała, leżącego na stole prosekcyjnym z wnętrznościami na wierzchu. Nie
można zostawić tego po sobie jako wyniku własnej pracy. Skoro nie mógł
posunąć się dalej, to lepiej, żeby ta nie wykonana praca nie ujrzała
światła dziennego. Lepiej nie mieć wspólników. Wystarczająco straszne
jest już to, że przez całe życie bezsilność ciąży człowiekowi na ramionach
niczym kamień nagrobny.

/muzyka Glenn Miller/

DZIENNIKARZ: Wczoraj wieczorem w jednym z domów na przedmieściach
znaleziono zwłoki 50-letniej kobiety. Zaalarmowana przez sąsiadów
policja wyważyła drzwi. Zwłoki kobiety były w stanie rozkładu. Ze
wstępnych ustaleń wynika, że kobieta zagłodziła się na śmierć. Sąsiedzi
opowiadają, że chorowała na schizofrenię. Przez ostatnich trzydzieści lat
mieszkała sama.

kwiecień 2003

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Inne teksty autora