jak wszyscy ludzie jestem zarazem zwyczajny jak i wyjątkowy – jak każdy człowiek, ja także posiadam jakieś talenty – jednak talent to zaledwie 10% sukcesu, reszta zaś to ciężka praca – nie potrafię rozwiązywać skomplikowanych zadań z matematyki, ani obejmować sensu reakcji chemicznych, nie umiem wnikać swoim rozumieniem w biologiczny sens procesów fizjologicznych, jestem średnim graczem w szachy i kiepskim kierowcą – żadna z tych rzeczy nie stanowi mojego talentu, choć pośrednio każda pomaga w jego rozbudowie – mój talent to wrażliwość – urodziłem się wrażliwym człowiekiem tak samo jak ludzie wokół mnie urodzili się ze swoimi talentami (to czy je rozwijają jest już inną kwestią…) – urodziłem się z sercem obdartym ze skóry, nadwrażliwym i nadczułym – nie jest łatwe życie z takim sercem, co wie każdy, kto posiada w sobie choć odrobinę wrażliwości – a im bardziej z upływem lat odczuwałem ciężar swojego talentu, tym intensywniej starałem się go znienawiedzieć; tym bardziej starałem się siebie znieczulić, żeby nie czuć tego potwornego bólu wyżerającego żywcem moje wnętrzności – i stałem się mistrzem w znieczulaniu samego siebie – wytworzyłem setki masek, pod którymi ukrywałem swój ból przed innymi ludźmi, żeby nie ujrzeć jego odbicia w ich oczach – a to wszystko po to, żeby być szczęśliwym, żeby odgrodzić się od bólu, w którym widziałem przyczynę wszystkich swoich nieszczęść – maski to kłamstwa i manipulacje sobą i innymi – stałem się wirtuozem oszustwa będąc przekonanym, że gdy już dojdę w nim do perfekcji, wówczas wyleczę się z wrażliwości i w końcu będąc wolnym od bólu, będę wolny w ogóle i osiągnę swoje szczęście – jak rzesz bardzo się myliłem… stałem się złym człowiekiem, wielokrotnie sięgnąłem w życiu dna, ale że wciąż nie mogłem w żadnym kolejnym znaleźć ukojenia, podnosiłem się i szukałem dalej pogrążając się we wciąż nowym bagnie – nigdy nie brakowało mi wiary i determinacji w dążeniu do celu – miałem dewizę, że marzenia są po to, żeby je zdobywać – i zdobywałem je, jedno po drugim – jednak wszystkie one obracały się przeciwko mnie, a nic nie boli za życia tak bardzo jak zawiedzenie, bo nic innego nie powoduje tak wielkiej fali niepewności, niepewność zaś to strach, a w strachu jest tylko cierpienie i destrukcja – w tym samym czasie, im bardziej starłem się znieczulić moje serce, tym bardziej dojrzewało ono gdzieś w środku do jeszcze większej wrażliwości – fakt, na zewnątrz było zimne i nieustępliwe niczym odziane w tytan, jednak w środku krwawiło coraz intensywniej – im bardziej chciałem odgrodzić się od cierpienia tym bardziej cierpiałem – aż wreszcie osiągnąłem apogeum – dno, od którego nie dało się już odbić – jedyne, co mi wówczas pozostało, to przebicie się przez nie, a że zebrałem za życia tyle siły, by tego dokonać, więc zrobiłem to i wówczas wszystko ujrzałem w nowym świetle – i tym światłem chcę się teraz dzielić