Altazor (fragmenty)

Vincente Huidobro

 

Przedmowa

 

 

…Tego dnia, około godziny drugiej, ujrzałem wspaniały aeroplan, pełen rybich łusek i ślimaków. Szukał zakątku nieba, gdzie mógłby się schronić przed deszczem.
   W oddali wszystkie okręty zakotwiczyły się w barwach jutrzenki. I nagle kolejno zaczęły odpływać, wlokąc za sobą jak baldachim strzępy bezspornego świtu.
   A kiedy znikł już ostatni, rozwiała się także jutrznia pod osłoną kilku fal o nadmiernie wydętych grzbietach.
   I wtedy usłyszałem głos Stwórcy, bezimienny, i była to po prostu wklęsłość w pustce, piękna niczym pępek:


„Uczyniłem szum wielki, a z tego szumu powstał ocean i fale na oceanie”


„Szum ów nieodłączny odtąd będzie od fal, a fale od niego, jak znaczki od pocztówek”


„Następnie sporządziłem długi powróz ze lśniących strumieni, aby powiązać dni jedne z drugimi, odtąd dniom przypisany jest wschód, prawowity lub tylko powielony, zawsze jednak niezaprzeczalny”


„Następnie wykreśliłem mapę ziemi i linie na dłoni”


„Następnie wypiłem odrobinę koniaku (z powodu hydrografii)”


„Następnie stworzyłem usta wraz z parą warg, aby mogły uwięzić w sobie dwuznaczne uśmiechy i zęby do zatrzymania wulgarnych słów, które przychodzą nam do głowy”.


„Stworzyłem język w ustach, który ludzie odwiedli od jego zadań, odżegnany na zawsze od przymierza z wodą i przyrodzoną mu rolą dawcy czystych pieszczot”.


Mój spadochron zaczął spadać na łeb na szyję. Taka jest siła przyciągania śmierci i otwartego grobu.


Możecie mi wierzyć, grób ma nad nami większą władzę niż oczy ukochanej.

   Otwarty grób ma moc wszystkich magnesów. Tobie to mówię, tobie, która gdy się uśmiechasz, przywodzisz na myśl początek świata.
 
Mój spadochron uwikłał się w wygasłą gwiazdę, krążącą sumiennie po swojej orbicie, jakby nie dotarł do niej bezsens jej wysiłków.


Korzystając z chwili dobrze zasłużonego wypoczynku, zacząłem wypełniać pola na mojej szachownicy szeregiem głębokich myśli w rodzaju:


„Prawdziwe wiersze to wybuchające pożary. Poezja rozprzestrzenia się na wszystkie strony, rozświetlając to, co pochłania drżeniem rozkoszy lub agonii.


Powinno się pisać w języku, który nie jest językiem ojczystym.


Trzy są cztery punkty kardynalne: południe i północ.


Wiersz jest czymś co będzie.


Wiersz jest czymś czego nigdy nie było i być nie może.


Uciekaj przed wysublimowaną zewnętrznością, jeśli nie chcesz by zmiótł cię wiatr.


Jeśli nie zrobię przynajmniej jednego szaleństwa rocznie, oszaleję.


Chwytam spadochron i z brzegu mojej wędrownej gwiazdy daję nura w aurę ostatniego westchnienia.


W nieskończoność krążę ponad skałami snów, krążę pośród obłoków śmierci (…)”.


Widzę góry, rzeki, lasy, ocean, statki, kwiaty i ślimaki. Widzę noc i dzień, i oś, w której się łączą.


Ach, jestem Altazor – wielki poeta, bez konia, który zjadałby trawy i rozgrzewałby sobie gardło księżycowym światłem, mam ze sobą tylko mój mały spadochron, rozpięty jak parasol ponad planetami.


Za sprawą każdej kropli potu, ściekającej mi z czoła, rodzą się gwiazdy, wam zaś zostawiam trud nadania im imion, jak butelkom wina.


Widzę wszystko, mózg mój wykuty w językach proroków.


Góra jest westchnieniem Boga, wspinając się jak skala termometru, aż dotknie stóp ukochanej.


Oto ten co zobaczył wszystko, co poznał wszystkie tajemnice, nie będąc Waltem Whitmanem, bo przecież nigdy nie miałem brody białej jak siostry szpitalne i lodowate strumienie.


Ten co słyszy jak w nocy kują młoty fałszerzy pieniędzy, którzy są przecież tylko aktywnymi astronomami.


Ten co po doświadczeniu potopu, sączy mądrość z gorącej szklanki i jest posłuszny gołębiom, ten zna drogi utrudzenia i pianę żałobną po przejściu okrętów.


Ten co zna domy towarowe wspomnień i pięknych, zapomnianych sezonów.


On, pasterz aeroplanów, konduktor wykolejonych nocy i wiatrów zachodnich, wyćwiczonych w gonitwie ku biegunom.


Jego skarga podobna do rozmruganej bez świadków sieci aerolitów.


Dzień wstaje w jego sercu a on spuszcza powieki, aby nastała noc odpoczynku ziemi.


Obmywa dłonie w spojrzeniu Boga i rozczesuje włosy jak światło lub snopy kłosów pogodnego deszczu.


Oddalają się krzyki jak stada schodzące po zboczach gór, gdy gwiazdy usypiają po nocy nieprzerwanej pracy.


Piękny myśliwy nad niebiańską pijalnią dla ptaków bez serca.


Bądź smutny jak gazele wobec nieskończoności i meteorów i jak pustynie bez miraży.


Aż zjawią się usta spuchnięte od pocałunków, winobranie na ziemi wygnania.


Bądź smutny, albowiem ona oczekuje ciebie w jakimś zakątku roku, który właśnie mija.


Może stoi na krańcu twojej przyszłej pieśni, piękna jak kaskada na wolności i wspaniała jak pas równika.


Bądź smutny, smutniejszy niż róża, która więzi nasze spojrzenia i niedoświadczone pszczoły.


Życie jest lotem ze spadochronem, a nie tym co myślisz.


Spadamy, spadamy ze szczytu w głębię samych siebie i krew po nas zostaje w powietrzu, by zatruli się nim ci, co jutro będą je wdychać.


W sobie samym, poza sobą, będziesz spadał ze szczytu w głąb siebie, albowiem takie jest twoje przeznaczenie, twoje nędzne przeznaczenie, Z im większej spadniesz wysokości, tym wyżej się odbijesz, tym dłużej przetrwasz w pamięci kamienia.


Wyskoczyliśmy z brzucha matki lub z krańca jakiejś gwiazdy i wciąż spadamy (…).


Człowieku, oto twój spadochron, cudowny jak oszołomienie.


Poeto, oto twój spadochron, cudowny jak magnes przepaści.


Magu, oto twój spadochron, który jedno twoje słowo może przeobrazić we wzlotochron, cudowny jak błyskawica pragnąca oślepić stwórcę.


Na co czekasz?


Oto jest sekret Ducha ciemności, który zapomniał się uśmiechać.


A spadochron czeka, uwiązany do drzwi jak koń nieskończonej ucieczki.

 

 

 

 


 

z antologii „Umocz wargi w kamieniu”, tłum. Krystyna Rodowska