Smutne ptaki

Harry Mathews

 

Gdy złota jesień, dni
Rozdają zmiksowane łaski
Parnego popołudnia, co podjudza
Wpółzdechłe muchy przeciw pasiastemu
Oknu - mojemu jedynemu oknu,
Przez które podpatruję ptaki Rzymu.

 

Świetlista nędza października
Zagęszcza smutek, który występuje
Z brzegów pamięci – ona nigdy
Nie mówiła o ptakach, teraz zaś
Jerzyki, towarzyskie i lotne,
Śmigające bezgłośnie wokół węgłów,

 

Sugerują, że nadjeżdżający autobus
Albo przygrywka ostrych obcasów
Zwiastuje... Muchy rzeczywiste są,
W jasności drżą moje uczucia
Niczym kląskawki na błyszczących drutach
(Pazurki obejmują obolały głos).

 

Już nigdy nie odejdę od mojego okna.
Telefon, odłączony, stoi sześć
Stóp stąd. Jej głos
Przepływał między paluszkami wilg
I trznadli, stróżów obojętnych
Morse’a i wiecznych reasekuracji;

 

I mimo drzwi zamkniętych, mimo ścian
Dających odpór, jestem otwarty na oścież:
Jesień, rozkwit glicynii;
Samotność, penetracja; w głąb
Posępne wydmy i brutalne „Słysz!”
Pstrego bataliona.

 

Co powoduje niewidzialnym palcem,
Który szturcha mnie w brzuch i osłabia
Moją wolę? W jakże pamiętnym
„Cierp... cierp...” (dzięcioł
Na kasztanowcu) pobrzmiewa
Szmatławy odzew nieprawdopodobieństwa.

 

Pasywny nie potrafi śmiać się sam
Ani myśleć, ani odróżniać zniczków
Od motyli – ostatnie skrzydełka
Trzepocą się na szybie. Słyszę
Mroczne „fump” bąka, dobiegające
Z odległych bagien, albo „grok”,

 

Pasywny, licząc na to nawiedzenie,
Musi przepaść; oblężony przez apatię,
Podczas gdy szyba w smugach kryje cieniem
To miasto tam. Red Bull –
Moje uczucia są raczej jak pliszki,
Podrygi, nie ta zasępiona

 

Daremność, mógłbyż nienaturalny półmrok
Oblekać trwożne dziecinne doznania
W tak ważką nudę i wywlekać
To akurat, co sprawia, że przede
Wszystkim cierpię? Paralityczne dni,
Gdy lelek warczy: przepadło.

 

Wejdź proszę, synogarlico,
Lecz nie waż się mi przeszkadzać
Ani mnie zmuszać do tworzenia sobie
I odbierania mizernego życia,
Bo cóż miałaby „ona” rzec, zastawszy mnie
Zgrzytającego jak horda orzechówek?

 

Tych jej znów, z nagła zgromadzonych pięć
Zmysłów jest tym, co czyni me więzienie
Realnym. Nie chcę przenosić się na zewnątrz.
Nie chę umierać. Bekas monotonnym "tike
Tike" dyskretnie przypomina, że czas

 

Leczy rany, ale mój czas nie leczy.
Świt każdy mnie pokrywa wysypką nadziei,
Potem odgłosy kroków i motorów cichną
I nocą, od strony urządzeń ściekowych
Decrescendo derkacza restytuuje
Moją śmieszną udrękę. Starałem się

 

Odetchnąć, lecz nie potrafię odetchnąć,
Moja wiara cierpliwa jest jak nur,
Co balansuje, zastygły w kamiennym
Bezruchu, jakby strumień zgęstniał
Albo zamarzł. Milczący przelot
Traczy podszepnął mi:

 

Goń!, lecz nie mogę gonić,
Nie wszystko bowiem opuściła – jej
Przypadła nieusuwalna pozostałość Dory
Na jaśkach w rupieciarni. Snopy
Były złote, lazurowoskrzydła sroka
Narzekała w rozwidleniu sosny,

 

W królestwie smutnym, na salonach

Splendory wina i śpiewu
Akumulują ich śmiertelne skarby:
Pozwól mi tylko oglądać ich ciąg
(Odległy pasaż nurogęsi)
I rejestrować wizg sokoła.

 

Muszę otworzyć okno, zerwać świeżą
Mgiełkę złocistych pajęczyn,
Wśród których błyska aluzyjnie ona,
Której nigdy nie było, która nigdy
Nie mogła ani być, ani też sprowokować
Kruka do zwięzłych zaprzeczeń.



tłum. Adam Wiedemann