KSIĘGA PROROCTW

Craig Raine

I. Księga Proroctw

Dam tobie w darze świat,
który nikogo nie dziwi:
turban w mandarynce,
stół bilardowy, wiszący
na sześciu, powiedzmy, bandażach,
wyciskacz do cytryn
w męskim pisuarze.

Będziesz musiał nauczyć się
wszystkich imion kamieni:
Tayton, Clipsham, Anstrude, Besace,
Headington, Wheatkey, Perou,
a w końcu Savonnieres Courteraie,
który wydobywa się w Meuse.
Słodkie odcienie irchy.

Namiętny pocałunek
taśmy samoprzylepnej, wersalka
z czterema przecinkami,
zmarszczki na bieżni stadionu,
poduszeczka-port dla igieł, rozgwiazda
silna jak język.

Przyniosą ci rozkosz tak wielką
jak widok parowego walca,
gdy przypomina skarabeusza,
bądź jak plaża, która zda ci się salą balową
roztańczoną krokami,
bądź pływaczka, która sprawdza morze
niczym primabalerina.

Przyniosę ci urodę faktów:
Merynos, Wrzosówka, Beriszon,
Kent, Cakiel, Karakuł, świniarka,
Tłustopośladkowa, Błękitnonosa, Dewońska,
Cygaj, Fryzyjska, Oksfordzka,
Walijska, Plamista, Długowłosa
nie wyczerpują nazw naszych owiec.

Tak dużo jest do uczczenia:
letni deszcz, który stwarza pająki
na sadzawce, przerażony księżyc
i sierp księżyca nad ranem,
który zanika jak tłuszcz
na rozgrzanej patelni, delikatna
i rozmyta zieleń wiosny.

Ujrzysz, jak spada deszcz
po sznurach chmielowych w Kent,
kiedy niebo jest przejrzyste,
spodoba ci się dźwięk skrzypiących butów,
kiedy gołębie zatrzepoczą nad tobą,
znajdziesz długonogie flamingi
chore na polio, słonie

z trąbami niby drabinki ze spuszczonego oczka.
Moc szczodrych darów: spękane światło
gęsiego pióra jak zamrożona wódka,
grzywa myśliwskiego konia wpleciona
w peonie, jaskółki
we frakach
tańczące jak Fred Astaire.

W letnich lasach znaleźć możesz
pchełki światła.
Zagraj w nie. Deska do prasowania
cierpi na chroniczne lumbago. Współczuj jej.
Współczuj człowiekowi, który na motorowerze
tupie nogą
i ryczy ze złością.
Wznieś się samolotem i spójrz:
oto motorówka niczym spadająca gwiazda,
jak draśnięcie zapałki,
apteczka ampułek na parkingu,
węzeł refowy na autostradzie,
intarsja pól,
teren do gry w golfa aplikowany bunkrami.

Dam ci w zastaw to, co tu jest:
tysiąc gatunków chleba,
każdy innego kształtu i nazwy,
szczęście i jego krwotoki,
sklep żelazny, którego nostalgię
wypowiedzieć może tylko dom,
Goethe i dar śmierci.

Labirynty jelit. Zakrzepłe serce.
Ten, który pija urynę. Pływak
z drobnymi goglami ciała.
Penis nagwintowany jak pędrak
gotów zmienić się w łechtaczkę.
Odbyt zatkany lukrecją.
Cykoria i koralowe drzewko oskrzeli.

Zazębiające się płaty czaszki.
Mięczak i mistrz jogi
stojący na twojej głowie
ze skrzyżowanymi nogami,
twoje konie czekają
na skraju grobli,
z czarną szczeliną jak u fasoli.

Twój pociąg odjeżdża ze stacji
jak drapiący się pies, którego gryzą pchły.
U wejścia na peron bileter
stoi w deszczu konfetti.
daję ci tę księgę proroctw,
ten katalog życia,
który czytał będziesz do końca swoich dni.


II. Szeol

Położna, Polka, pomagała mi przy porodzie.
I urodziłam śliczną dziewczynkę.
Tam na kamieniach. We własnym brudzie.
Nie było mydła. Ani waty. Nie było gorącej wody.

Wróciłam na swoją pryczę. Nie było materaca, tylko narzuta.
A nad ranem - Mengele.
Zabandażowano mi piersi:
by sprawdzić, jak długo noworodek będzie żyć

bez pożywienia. Nie miałam wyboru.
Codziennie żułam chleb,
owijałam go kawałkiem szmatki,
którą moczyłam w kawie lub zupie.

Tym właśnie karmiłam swoje dziecko. Mój Boże.
Dziecko traciło na wadze,
a każdego dnia przychodził Mengele.
Wkrótce nie miało siły płakać.

Kwiliło tylko, a mleko wzbierało w moich piersiach.
Nic jej nie mogłam dać.
Jedynie, szóstego lub siódmego dnia,
strzykawkę z morfiną.

Ściętą ukośnie jak gęsie pióro.
Ciepłą od ręki Matzy Steinberg.
Co? Duchy, rozumiem je.
Wiem, że muszą powrócić.

Wiem, ile czasu na to trzeba.
Jaka jest cena powrotu.
Przez cegły budynku.
oczy zadają najstraszliwszy ból.


III. Otchłań

Przywodzi mi na myśl twoją duszę,
ta prawosławna cerkiew rosyjska,
uczepiona korzeni, na wygnaniu w Oksfordzie.

Dom przy Marston Street,
jeden wybielony pokój, z oknem na północ,
pełen ikon, kadzideł i świec,

a zwyczajny świat tuż za ścianą,
gdzie to, co najgorsze, na pewno się wydarzy,
jak zawsze przydarzało się tobie.

Prosimy o grzechów odpuszczenie.
Modlimy się o życie pośmiertne dla ciebie,
o „miejsce światłą, młodośći, spoczynku.”

Nic nie jest doskonałe, nawet ból.
Filar, za którym stoję,
podpiera rusztowanie,

a mężczyźni z zakładu pogrzebowego są czujni
niczym oddział tajnej policji,
dyskretnie znudzeni, identyczni.

Wolałbyś, aby coś innego
niż biskupie kadzenie
było ci nagrodą za wszystko, co stracone:

za śmierć twojej córki,
nad którą jak Ekdal lub każdy
czasami się zbyt roztkliwiałeś,

za ten guz w mózgu,
który omal nie uśmiercił twojej żony,
zanim odebrał jej urodę,

a z nią cząstkę twojej miłości.
Nic nie jest doskonałe, nawet ból.
Przymykam oczy na wszystko,

lecz chwytam cię, gdy próbujesz
nalać sobie whisky,
czynność w końcu tak trudna

jak nawlekanie igły.
Twoje stopy w skarpetkach,
jesteś bez krawata, nie zapięta spinka.

Spękana skóra twojego paska
nieomal rozdziera mi serce.
Whisky i Weltschmerz

i whisky, rozmyślanie
nad śmiercią chorego na raka
najbliższego przyjaciela, lat 54.

Ty natomiast przeżyłeś gruźlicę i tyfus,
i utratę jednego płuca,
i czas własnego życia.

Wciąż wiedząc, kim jesteś,
przestałeś być sobą:
i to ostatecznie jest życie po śmierci.

Usta koloru wątroby
oczekują nas w lustrze,
gruczoły wybrukują nam pachy,

a sfigmometr
będzie dyszał jak szczeniak,
który zaciska sobie obrożę na szyi.

Właśnie ty nauczyłeś mnie tego.
W masce tlenowej,
podobny do pawiana,

próbowałeś smaku własnego płuca,
bojąc się wybuchu gazu,
trumny zwęglonej na karakuły.

W zamian wybrałeś grób,
ten grób, nad którym zamyśla się twój wnuk,
chłodno jak nad ruchem w szachach,

jaskrawe, luźne narzuty,
ziemia zmieciona pod dywan,
i szpadel jak zajęcza warga.

Chciałbyś czegoś innego:
miejsca światła, młodości, spoczynku,
miłości jak kadzidło,

nie z tego żalu, który niczym sól
sączy się wolno z tynku
na Marston Street numer 7.

IV. Szaman

Sądziłem, że ujrzę potwora,
kwitnącą zawiść, drzewo judaszowe
i wszystkie oczywiste grzechy,

kał, twarze pod mokrymi liśćmi,
duszę paproci i ciała,
umysł na tropie

zbrodniczego umysłu
w samogwałcie ze wszystkim.
Wówczas znalazłem przepowiednię:

rząd sztucznych zębów
niczym dawno zagubiona tiara
śpiewająca w szklance wody.

Miesięcznica potrząsała tamburynem,
a ja wszedłem do labiryntu mózgu
poszukując siebie.

Wspomnienia wspomnień moich wspomnień:
omdlenie po pierwszej komunii,
ojciec Watson jak Abbé Liszt

obsypany pryszczami
na zatroskanej twarzy,
mówi: możesz odrzucić Kościół,

lecz Kościół nigdy nie odrzuci ciebie.
Na mojej dłoni
różaniec krwawych paciorków.

Marmur chrzcielnicy niczym rokfor
współgrał z kolorem jego zębów.
Nosił sutannę wyblakłą

od przypływu soli,
który chwycił go pod pachami,
palce miał piękne, lecz żółte jak siarka

od tanich papierosów, czterdzieści na dzień,
trzymanych w srebrnym puzderku,
do którego zaglądał jak w brewiarz,

kiedy nie mogłem wykrztusić „Ojcze”,
porażony nagle tym słowem
omdlałym w moich postnych ustach.

Zaginałem w labiryncie.
Język gotów był mówić
i wtedy myślą wróciłem do domu,

słysząc dźwięki jawajskiej mowy,
chwytając rytm tajemnych zdań:
stkowszy an wrótod.

Umiejętność dawno zapomniana. Ćwiczyłem ją
w saloniku wyłożonym
sztuczną dębową klepką,

którego ściany były pomalowane
na kloaczny, drewnopodobny brąz.
Okna łzawiły parą.

Siedziałem w kowbojskim stroju
uszytym z worków na starej maszynie,
słuchając opowieści z życia,

widziałem matkę na cmentarzu,
gdzie pochowała swoją córkę
a zapamiętała szczura.

Odwiedzałem minione zdarzenia,
aż nauczyłem się wszystkich na pamięć,
jasnych jak wdzięczne loczki,

które matka zakręcała śliną
przy lewym i prawym uchu.
Widziałem martwą siostrę,

zmarłą, zanim przyszedłem na świat:
język niczym konserwowa truskawka
a niemowlęce włoski jak linie papilarne.

Słyszałem nazwy domów:
17, Charles Street, Railway Terrace...
Wielkie historyczne siedziby.

Kiedy siedziałem w kowbojskim stroju,
byłem tylko własną matką,
dziewczyną o wiotkich ramionach,

która potknęła się niosąc patelnię
i poparzyła brata.
Jego plecy stały się damasceńskie od blizn,

a ojciec, którego kochała,
nigdy jej tego nie darował,
dawno temu na Beresford Street.

Jestem tylko własną matką
zakochaną w białej letniej sukience
z wymyślnymi guziczkami z boku

i bratkami wrobionymi w wełnę
tak, by pasowały do jej plecionych butów.
Cekiny świeciły nam w oczach.

A jestem też i kim innym.
Na dworze była Syberia
i szron jak flizelina.

Piec z szybkami z miki
dwoił się w spojrzeniu ojca,
który stukał palcami w poręcz kanapy

i jodłował przy włączonym radiu.
Wrócił z krainy umarłych
z cudownym darem języków:

przemawiał do ciemności
poza ścianami sypialni
nieprzerwanie jak jakiś polski licytator,

a pies budził się
w niepokojących anapestach
i wył zapowiadając śmierć.

Jestem tylko własnym ojcem,
uzdrowicielem z ranami głowy,
którego we śnie nawiedzają bóle.

To jest święty potwór,
samo źródło dźwięku,
to tylko mój ojciec,

irytujący, wulgarny, żywotny,
prorok w garniturze od Burtona,
wie dobrze, że mit o nim

przetrwa wraz z labiryntem.
Jestem tylko własnym ojcem,
którego atak powalił na podłogę,

zostawiam za sobą ciało
wygięte w doskonałym mostku,
podczas gdy grawitacja rozciąga mi twarz

a ja pędzę do nieba.


V. Raj

Nieskalany. Był tylko jeden śnieg.
Kości mątwy falowały jak zaspy.
Niczego nie czułem. Moje ciało zniknęło.
Niebo było czyste, a wiatr biały.

Nieskalany. Może z wyjątkiem planktonu,
który unosił mi się w oczach. Moglem być martwy.
Moje ciało zniknęło. Był tylko jeden śnieg.
Z kości mątwy ożywionych w świetle.

Wiatr był biały. Aerodynamiczny.
Wiatr był jak pierwsza zasada.
Był siłą, która obrabia kości.
I powiedziałem wiatrowi nie.

Twoje uda są japońską bibułką.
Żyły to porwane nici morwy.
Istnieją dzisiaj w moich oczach
jak preparat do mikroskopu.

Powiedziałem więc wiatrowi nie.



VI. Szafka z szufladami

Wprost z niepamięci ptaki,
czapla, poprawiająca swój szal,
czarny znaczek kosa,
tam, niczym chińska łyżeczka,
mewy w gutaperkach,
a potem odgłos morza,
które wychodzi z wanny.

W dużej sypialni
umiera matka mojego przyjaciela,
na oczach dzieci,
stara się oszczędzić im
widoku zmagań ze strachem.

Wprost z niepamięci, to:
filozofowie, tancerze fandango,
papużka mówiąca po rosyjsku,
latarka w telewizorze,
forma i zaprzeczenie formy,
foka po thalidomidzie, Bóg
i krewetka z pleksi.

Gdzieś tam w Bellaghy
umiera matka mojego przyjaciela,
na oczach dzieci,
które postarzały się nieco.
Najmłodsze zaczyna już siwieć.

Wprost z niepamięci, psy,
rodowód spisany na bibule
spryskanej plamami tuszu,
pudel w obręczach dymu,
mops jak ofiara kraksy,
miniaturowa rekamiera
welwetowego jamnika.

A tam, przede wszystkim,
umiera matka mojego przyjaciela
na oczach swoich dzieci.
Nigdzie spojrzeć nie sposób
i nikt nie przyjdzie z pomocą.

Wprost z niepamięci, jazz,
saksofony jak morskie koniki,
twarz trębacza, zamknięta
tuż na skraju orgazmu,
szum poruszonych cymbałków,
a potem myśl o Łazarzu,
co wrócił do życia z mrowiejącymi palcami.

W dużej sypialni
pamiętasz, jak dzwoniłeś po doktora
ile to razy w przeszłości?
Wilgotna budka
i mokra książka telefoniczna.

Wprost z niepamięci, książki,
niesamowita swoboda stylu Saula Bellowa,
wymienne użycie zaimków „on” i „ja”
dla zewnętrznej akcji i wewnętrznych przeżyć
podpatrzone u Joyce'a (co Bellow zaznaczył
w imieniu Mojżesza Herzoga),
ale oryginalne dzięki wspomnieniom.

W dużej sypialni
brakuje słów
i krzeseł.
Umiera matka mojego przyjaciela
na oczach swoich dzieci.

Wprost z niepamięci, wściekłość,
pogarda dla krytyków z umysłami
jak naleśniki, dla plagiatorów,
dla Alana Jenkisa, papudraka
i totalnego piceranta, wściekłość
z powodu stanu The Statesman,
wściekłość na wściekłych niewolników mody.

Zajrzyj do kuchni,
do znanej ci puszki z herbatą.
Kiedyś nie mogłeś po nią sięgnąć,
mały chłopcze na krześle,
tak łatwo było cię wzruszyć.

Wprost z niepamięci, wzrost,
płaty warg, pomarszczone,
kleiste, jak izmirska figa,
koniuszek pępowiny
koloru ptasiego gówienka,
odcień matowego szkła
na nagich żołędziach.

W dużej sypialni,
tam w Bellaghy,
coś, o czym wiedzieliśmy,
lecz co trzymaliśmy w tajemnicy,
gdyż nie potrafiliśmy temu zaradzić.

Wprost z niepamięci, życie,
życie i niewyrażalna czaszka
karmiona przy piersi.
Spójrz na pryskające mleko -
graweruje powietrze,
lub pozostaje jak szew,
jak nitki na gwincie brodawki.

Dlaczego jazz? Dlaczego ptaki? Dlaczego książki?
Tysiące tych rzeczy do nas należy
i nic z tego nie wynika,
aż do jutra, do pojutrza,
do dnia, który nastąpi potem.

Wprost z niepamięci, śmierć,
i spojrzenie ust matki,
utkwione gdzieś poza nami na zawsze.
Wprost z niepamięci, oddech,
i brak oddechu,
to długie spojrzenie, w którym żyliśmy,
zatrzymane w końcu na szafce z szufladami.

VII. Coda. Coda

Na chwile przed śmiercią
dostajesz w darze słońce

i wszystkie swoje błędy.
By wkrótce je utracić.



VIII. Uwagi do Księgi Proroctw


Prawie cały tekst części drugiej – Szeol – napisany został, słowo po słowie, na podstawie zeznań Ruth Elias, która przeszła przez obóz Birkenau doktora Josefa Mengele i wykazując wiele odwagi wzięła udział w jego procesie in absentia. Odbył się on w Jerozolimie na początku1985 roku, kiedy to wydawało się, że poszukiwania Josefa Mengele zakończa się pomyślnie. Jej opowieść usłyszałem przypadkiem w programie BBC „Międzynarodowe spotkania” po porannych wiadomościach i nie potrafiłem jej zapomnieć. Wszystko to prześladowało mnie tak, jak z pewnością prześladowało Ruth.

Pisząc Szamana sięgnąłem do rozmaitych prac, których tytułów już dziś nie mogę sobie dokładnie przypomnieć, ale które znalazłem na półkach działu antropologii w księgarni Blackwells. W moich notatkach można znaleźć najrozmaitsze drobiazgi spisane zupełnie niesystematycznie. Próba odtworzenia moich źródeł w celu sporządzenia niniejszych uwag była więc dla mnie nietypowym doświadczeniem – miałem bowiem do dyspozycji niewiele więcej niż sam tekst poematu. W zasadzie tyle, ile ma każdy krytyk.

Podstawową pracą jest Szamanizm” Archaiczne techniki ekstazy Mircea Eliadego. Zaglądałem też do Antropologii strukturalnej Claude'a Lévi-Straussa oraz do książki Szaman: zraniony uzdrowiciel Joan Halifax.

Temat jest złożony, przytaczam jednak kilka cytatów, które mogą pomóc w lekturze.

„Szamanizm w ścisłym tego słowa znaczeniu jest przede wszystkim zjawiskiem religijnym występującym na Syberii i w Azji Centralnej. Słowo to dotarło do nas, poprzez rosyjski, z tunguskiego saman.” (Eliade)

„Magię i czarowników można spotkać prawie na całym świecie, szamanizm jednak oznacza szczególną dyspozycję magiczną, którą jeszcze będziemy omawiać szerzej:
'władza nad ogniem', 'magiczny lot' itd.” (Elaide)

„Zgodnie z innym podaniem jakuckim złe duchy przenoszą duszę przyszłego szamana do świata zmarłych... Tutaj szaman przechodzi inicjację. Duchy odcinają mu głowę, która kładą obok (gdyż każdy kandydat własnymi oczami musi patrzeć na swoją kaźń), a następnie kroją go na drobne kawałki, które potem rozdaje się duchom różnych chorób. Dopiero po przejściu przez taką ceremonię przyszły szaman uzyskuje moc uzdrowicielską”. (Eliade)

„W trakcie inicjacji przyszły szaman musi nauczyć się tajemnego języka, którym posługiwać się będzie podczas swoich seansów, rozmawiając z duchami ludzi oraz z duchami zwierząt.” (Eliade)

„W Arktyce ekstaza szamana jest zjawiskiem spontanicznym i organicznym. Tylko w tym regionie można mówić o wielkim rytuale szamańskim, to znaczy o ceremonii, która kończy się prawdziwym transem kataleptycznym, podczas którego dusza uwolniwszy się od ciała podróżować może po niebie
i zejść do świata zmarłych.” (Eliade)

„Szaman nie ogranicza się do odtworzenia czy naśladowania pewnych wydarzeń. On je rzeczywiście przeżywa, w całej ich żywotności, pierwotności, okrucieństwie. A skoro po zakończeniu seansu wraca do normalnego stanu, powiedzieć możemy, używając podstawowego terminu psychoanalizy, że on odreagowuje. W psychoanalizie odreagowanie odnosi się do decydującego momentu terapii, kiedy to pacjent intensywnie przeżywa pierwotną sytuację, będącą źródłem jego zaburzeń, po to, aby ją ostatecznie przezwyciężyć. W tym sensie szaman to specjalista odreagowywania.” (Lévi-Strauss, Czarownik i jego magia

Jawajska mowa: tego rodzaju mowa ma wiele nazw. Wybrałem nazwę, której używali Goncourtowie
w swoim dzienniku na oznaczenie sposobu, w jaki prostytutki rozmawiają ze sobą w obecności klientów. Żargon ten jest prawdopodobnie wzorowany na gwarze szkolnej. Goncourtowie piszą, że słuchając tego języka, odnosiło się wrażenie „jakby ktoś szorował uszy szczotką ryżową”.


z tomu „The Prophetic Book”, 1988

tłum. Jerzy Jarniewicz

Inne teksty autora