Wybierz kolor

Etgar Keret

Pewien czarny człowiek przeprowadził się na ulicę

białych. Miał czarny dom z czarnym tarasem i codziennie

rano siadywał na nim, popijając czarną kawę. Aż

pewnej czarnej nocy weszli do jego domu biali sąsiedzi

i straszliwie go pobili. Co znaczy straszliwie - rozwalili

go po prostu na kawałki. Leżał zwinięty jak rączka od

parasola w kałuży czarnej krwi, a oni dalej go tłukli.

W końcu jeden z nich zaczął krzyczeć, żeby może przestali,

bo jak im nagle umrze w rękach, to jeszcze mogą

pójść siedzieć.

Czarny człowiek nie umarł im nagle w rękach. Przyjechała

karetka i zabrała go daleko, daleko do zaczarowanego

szpitala na szczycie wygasłego wulkanu. Szpital

był biały. Miał białą bramę, białe ściany w pokojach

i tak samo pościel. Czarny człowiek zaczął dochodzić

do siebie. Dochodzić do siebie i pogrążać się w uczuciu.

W uczuciu do białej siostry w białym fartuchu, która

zajmowała się nim z największą ofiarnością i oddaniem.

Ona także go pokochała. I ta ich miłość z każdym mijającym

dniem się wzmacniała - dokładnie tak, jak on

sam. Wzmacniała się i uczyła wstawać z łóżka i raczko-

wać. Jak niemowlę. Jak małe dziecko. Jak czarny człowiek,

którego bardzo pobito.

Pobrali się w żółtym kościele. Ślubu udzielał im

żółty ksiądz. Jego żółci rodzice przybyli do tego kraju

żółtym statkiem. Oni także zostali pobici przez

swoich białych sąsiadów. Ale nie rozwijał tego tematu

z czarnym człowiekiem. Ledwo go znał, zresztą nie

wyglądało to na najlepszy moment, przy tym ich ślubie

i w ogóle. Żółty ksiądz postanowił im powiedzieć, że

Bóg ich kocha i wyłącznie dobrze im życzy. Nie był tego

całkiem pewien, choć wielokrotnie próbował sam siebie

przekonać, że jest. Że wie, że Bóg wszystkich kocha

i tylko dobrze nam wszystkim życzy. Ale tego dnia, kiedy

udzielał ślubu temu rozwalonemu na kawałki czarnemu

człowiekowi, który nie miał jeszcze trzydziestu

lat, a już był w bliznach i na wózku inwalidzkim, było

mu trudniej uwierzyć.

- Bóg was kocha - powiedział na koniec mimo

wszystko. - Bóg was kocha i wyłącznie dobrze warn życzy

- powiedział i się zawstydził.

Czarny człowiek i biała kobieta żyli razem szczęśliwi.

Aż do pewnego dnia, kiedy kobieta wróciła ze sklepu,

a na klatce schodowej czekał na nią z brunatnym nożem

brunatny człowiek, który chciał zabrać jej wszystko, co

miała. Kiedy czarny człowiek wrócił do domu, znalazł

ją martwą. Nie rozumiał, dlaczego brunatny człowiek ją

zasztyletował, przecież mógł po prostu zabrać jej pieniądze

i uciec. Pogrzeb odbył się w żółtym kościele

u żółtego księdza, i kiedy czarny człowiek go zobaczył,

złapał go za żółtą sutannę i zawołał:

- Ale ty powiedziałeś! Powiedziałeś, że Bóg nas

kocha. Jeśli kocha, to dlaczego robi nam to wszystko?

Żółty ksiądz miał gotową odpowiedź. Odpowiedź,

której nauczono go jeszcze w szkole dla księży. Coś

o tym, że wyroki boskie są niezbadane i że teraz, kiedy

kobieta nie żyje, z pewnością jest bliżej Niego. Ale zamiast.

wykorzystać tę odpowiedź, po prostu zaczął kląć.

Przeklinał Boga potwornymi przekleństwami. Przekleństwami

obraźliwymi i raniącymi, w ilości nigdy

na świecie niesłyszanej. Przekleństwami obraźliwymi

i raniącymi tak bardzo, że aż Bóg się obraził.

Bóg przybył do żółtego kościoła rampą dla niepdnosprawnych.

On też był w fotelu inwalidzkim, On też

kiedyś stracił kobietę. Bóg był srebrzysty, nie tandetnie

srebrzysty, błyszczący niczym samochód z jakiejś wiochy,

był srebrzysty delikatnie i matowo. Pewnego razu,

kiedy unosił się wśród srebrzystych gwiazd ze swoją

srebrzystą ukochaną, napadła na nich banda złotych

bożków. Kiedy jeszcze byli dziećmi, Bóg zbił jednego

z nich - małą złotawą chudzinę, a teraz ten bożek wyrósł

i wrócił ze swoimi kolegami. Złote bożki tłukły

Go złotymi słonecznymi pałami i nie przestały, aż nie

połamały każdej kosteczki w Jego boskim ciele. Lata

mu zabrało, żeby się z tego wygrzebać. Jego ukochana

nie wyszła z tego nigdy. Została jak roślina. Mogła widzieć

i słyszeć wszystko, ale nic nie mogła powiedzieć.

Srebrzysty Bóg postanowił stworzyć gatunek na swój

wzór i podobieństwo, tak żeby mogła nań patrzeć

i w ten sposób spędzać czas. Ten gatunek rzeczywiście

był do niego podobny: prześladowany i poturbowany

dokładnie jak On. A jego srebrzysta ukochana gapiła

się na przedstawicieli tego gatunku z wybałuszonymi

oczami, gapiła się i nawet łzy nie uroniła.

- Co ty myślisz? - powiedział sfrustrowany srebrzysty

Bóg do żółtego księdza. - Co ty myślisz, że stworzyłem

was takich, bo tak mi się podobało? Bo jestem

jakimś zboczeńcem albo sadystą czy innym gównem,

któremu przyjemność sprawia całe co cierpienie? Stworzyłem

was takich, bo co jest co, co umiem. I to najlepsze,

co potrafię.

Żółty ksiądz padł na kolana i poprosił o przebaczenie.

Gdyby przybył silniejszy Bóg, na pewno przeklinałby

dalej, nawet za cenę piekła. Ale Bóg srebrzysty i niepełnosprawny

budził w nim smutek i żal, i żółty ksiądz

naprawdę chciał, żeby mu przebaczył. Czarny człowiek

nie ukląkł. Ze sparaliżowaną dolną częścią ciała nie był

już w stanie robić takich rzeczy. Siedział tylko w swoim

fotelu inwalidzkim i wyobrażał sobie srebrzystą boginię

gdzieś tam w niebiosach, spoglądającą na niego wybałuszonymi

oczami. Napełniło go co poczuciem misji,

nadziei nawet. Nie potrafił sobie wytłumaczyć dlaczego,

ale ta myśl, że cierpi dokładnie tak samo jak Bóg,

sprawiła, że poczuł się błogosławiony.

 

 

 

 

opowiadanie ze zbioru "Nagle pukanie do drzwi"

przełożyła Agnieszka Maciejowska

Inne teksty autora