Rudej ćmie, złodziejce wstążek.
Rozciągniętą gumką spinasz je po raz pierwszy, oderwane od pościeli,
bez lustra, bez szczotki; strachy niegościnne pachnące sianem. Tutaj
schowano błyszczące widły i najszersze grabie, zwierzęta o sierści
elektrycznej, które zostawiają zagłębienia z resztką ciepła na dnie.
Trzeba tylko podejść jak najwyżej, na paluszkach wspiąć się
po drabinie: aż ku pajęczynom, ku zaciekom na suficie. I kłaść
wszystko odwrotnie, według zasad domiłosnych: w dolinę śnieg,
na szczyty lilie. To piruet wampiryczny, istotnie:
łyżwiarz rozbija butelkę wina. Rana płynie gładko i zarasta
lodem, krew klinując między dłonie. Blizna równikowa
biegnie dookoła i zamyka się w bolesny orzech.