Literatura

Kolorowanki (wiersz klasyka)

Adam Wojtyła

 

 

 

Szkło 


Widziałem cię wczoraj w nocy – siedziałaś na regale z książkami 
i rzeźbiłaś w drewnie wiewiórki; księżyc ciął je na plastry. Cienie 
przechyliły się lekko w przyszłość – w kierunku zielonej lampki. 

Wcześniej milczałaś o końcu świata; że musisz uciec, że nie starczy 
świętości dla nas i dla kanarka. Choć on nie może zmartwychwstać, 
na twoich kolanach ciągle stygnie marzenie, najsmutniejsza klatka. 

Ale smutek to odtwarzanie na gramofonie Armstronga. Nierówne 
rytmy, wspólne światełka, żółte kreski na chodniku pod blokiem. 
Jako dzieci patrzyliśmy w niebo – dzisiaj ono kaleczy nam stopy. 
______________________________________________ 

 

 

 

 



Kołysanka z rozchybotaną łódką 




Zbyt gruby ołówek, aby pisać ckliwe akapity albo miasto 
lilipucie, któremu sen wróżą skrzydła czerwonych motyli. 

Zawsze jesteśmy kimś na wczoraj – jakby niedośnieni, w kolejce 
po ósmy dzień tygodnia. Jednak jeszcze nauczymy się kraść pociągi 
i będziemy uciekać: poprzez czarno-białą kliszę, ruskie wynalazki oraz 
kartki posłowia. Ale dokąd – tam, gdzie strony ulubionych książek 
albo wymięte historie, których wciąż szuka się po kieszeniach. 



Mieszkać w domu na grzbiecie białego słonia, w kominku 
palić wierszami i ufać świętemu od złuszczającej się farby. 

Wieża to cierpliwa katastrofa. Pod oknem ktoś już pisze piosenkę 
o śmietankowych cukierkach i czarodziejce, która kupuje zielone 
buty do tańczenia. Smoki nucą Lennona, a krew spływa do głowy. 
Wystarczy wziąć łyżwy i pójść nad niebo – nigdy nie spadniemy. 



Tęsknota to spławik szarpany potopem – kołyskę pożarł 
wieloryb, malarz utonął, a kolory rozpuściły warkocze. 

____________________________________________ 

 

 

 



I Kolorowanka więzienna 


Nie ma żadnego zamku. Tylko pusta fosa 
pełna czerwonego błota. I czerwone chmury 
pod oczami. Za plecami śpiewają psalmy – 
latające wieloryby czekają na Jonaszy. 

Zwodzone mosty wypadły z zawiasów. 
Zamiast krzyżyka świeci dziurka od klucza 
(wolność zaszyto w trzewiach króla). 

Wystarczy wspiąć się i stanąć na rękach. 
Na końcu warkocza, pod skórami delfinów, 
śpi biała królewna. 

______________________________________________ 
 

 

 


II Kolorowanka z gromnicą 


Uczyńmy wszystko bliższym: norę, senność, boski cylinder, 
z którego strach wyszarpuje nas za szyję. W króliczej skórze 
poczujemy się bezpieczniej – niby dziecko oglądające burzę 
zza szyby. 

Pod oknem już zaczynają kwitnąć motyle, a blaszki w sercu 
zamieniają się w gąbkę. Szklane dzwonki ogłaszają święto – 
tak zmierzamy ku sobie! Wykolejonym pociągiem, bliznami 
porośniętymi wrzosem. 

                                      Świeca już płonie. Płoną oba końce. 

______________________________________________ 

 

 



Kołysanka ratunkowa 


Krzyżujemy ogony i nie mamy dokąd umrzeć. Tylko cienie 
nie boją się dotykać ciał pokrytych łuską i śluzem. 

Być może nie doczekamy odpływu, być może coś uda się 
powstrzymać. Nawet, jeśli wyłączą prąd, nakręcimy wszystkie 
muszle – samotność nigdy nie pokrywa się kurzem. 

I chociaż nic tutaj nie schnie ani nie płonie, to pocimy się solą. 
Najmniejsza łódka przepływa pod szklaną podłogą. 

______________________________________________ 

 

 

 



Płonące obręcze 


Radio nie odbiera, cisza więzi nas od wewnątrz. I nie jest to niedziela. 
Wystarczy wytrzeźwieć, aby dostąpić rozgrzeszenia. Zaczyna się sezon 
migających żarówek i dorabiania ramek prześwietlonym zdjęciom. Cień 
trzyma nas przy ziemi. Prowadzi przez scenę i krainę ślepców. 

Dlatego wciąż nasłuchujemy ulicznych zakłóceń i duchów wcielonych 
w zamarznięte kałuże. Kiedyś tylko papierosy zastępowały płuca, dzisiaj 
możemy palić chmury i zaciągać się sobą w podmiejskich autobusach. 

Powrót do domu przypomina sen w kierunku zimy. Linią ratunkową, 
która daje pasażerom nadzieję na koniec mrowienia. Na mokrej szybie 
ktoś rozmazał niebo; gwiazdy mówią morsem, a Księżyc wyprzedza 
na trzeciego. Każdy przystanek to szansa na skok. Byle pozostać 
w zasięgu. Byle nie zapomnieć życzenia. 

______________________________________________ 
 

 

 

 


Miejsce, gdzie mnie nie ma 


Noc się rozwarstwia, jednak smoki pod poduszką dopiero gaszą 
ogień. Krzyk przypomina szkło, dlatego modlę się po drugiej stronie 
lustra; ruch tej, która mówi, miesza się z ruchem tej, która słucha. 

Świt popełnił samobójstwo. Czy choroba może przynieść nowe? 
Podobno kocha się i nienawidzi tymi samymi kroplami potu – łatwo 
pomylić cukier z solą. Zmysły pozbawione samogłosek próbują 
zaszczepić mi swój monolog. 

Jednak wersy najbardziej tęsknią za latarką i kołdrą, bo wszystko 
powinno zaczynać się od zakończeń. Każdy zamiar oznacza niepokój 
przemieniający księżyc w tłustą plamę na oknie. 

Najprościej byłoby skoczyć z balkonu bez parasola czy pijanych 
wspomnień; stać się zniewagą wobec własnego losu. Jak magik albo 
pianista: najpierw uciszyć kolory, a potem schować się na dnie 
cylindra. 

______________________________________________ 

 

 



Niemalowane drewno 


Wewnątrz pachnie ziemią, kadzidłem i dwoma tysiącami; 
zwęglone sklepienie kwitnie na biało, a ze ścian odpadają 
strupy – najstarsza odmiana bursztynu. Znów otwarła się 

dziupla: płoną gniazda, z każdym krokiem śnieg zasypuje 
ślady. Dokąd śnimy? – pyta ćma tańcząca w pajęczynach. 
Przeklęty balet i królowa balu – nigdy więcej nie oddamy 
klucza! Będziemy chwytać ciepłe kraje, które przyfrunęły, 
aby podnieść nas z sufitu. 

Chociaż palce krwawią – już niczego nie można odpukać. 
Podobnie jak drzewa, które potrafią rosnąć obdarte z kory, 
tak i blade ciała znajdują w szafie rozgrzeszenie z nagości. 

______________________________________________ 
 

 

 


Krwiecień 


Wieczorem zapadamy w zimę, jednak rano wypluwa nas wiosna. 
Chmury jak polip zwieszają się nad domem. Dzisiaj nie wystarczy 
chorować albo wierzyć w cuda, aby królowa wróżek wsunęła dłoń 
pod głowę. Wszystkie sny trzeba napisać od nowa, sprowadzić 
drogi do koniecznych pobłądzeń. 

Niech balon uszyty z rozstępów, pajęczyn oraz starych poduszek 
unosi nas w górę kropel, niech się nam ciepło owija wokół kostek. 
Pośliniony palec wskazuje wietrzne miejsca – nie podtrzyma 
nieba, ale można połknąć pestkę, aby stać się ogrodem. 

I mieszkać. Zamieniając ziemię w kwiaty, a najdłuższe rozłąki 
w najkrótsze ze wspomnień. Na początku był dotyk. Potem diabły 
spadły z drzewa. W sercu wygotowała się krew – na dnie jaszczurka 
porusza oderwanym ogonem. 

______________________________________________ 
 

 

 


Lęk wysokości 


Raj to nie miejsce, ale wspólnie wydeptywana droga; środkiem nocy, 
przez ciężarne chmury i pióra nielotów. Musimy więc ponownie 
wyrwać serce z wnętrza ogrodu i spojrzeć sobie w oczy. 

To embrion w głębi szafy. Choć nigdy nie wracaliśmy do poronionego 
piękna, to jednak wiemy, czego boi się księżyc podczas nowiu. Jak każdy 
niewidomy, łka wszystkimi kolorami, lecz nie ma komu przetoczyć 
krwi zbielałej i gęstej od modlitw. Stąd tyle krzyżyków, 

kółek oraz świadomie zremisowanych partii, a na suficie kilka tysięcy 
motyli; zabawa w piekło-niebo. Skrzydła wypadły z zawiasów, głowom 
powyłamywano rogi. Odgryźliśmy sobie języki – odtąd anemia 
przemyca do źrenic mleko, a my nawet we śnie nie możemy 
oderwać się od podłogi. Niedługo pełnia, 

lunatykom znowu zmarzną stopy. 

______________________________________________ 
 

 

 

 


Pas de deux 


Burzowe chmury zaciskają się wokół pacierza, a my nieufnie 
zmierzamy ku kościanym puentom; niczym Jaś, Małgosia i okruchy 
naszego powszedniego okrucieństwa. Daj nam dzisiaj 

odważne ramiona, które uśmierzą bezdomność i miesiące głodu, 
bo wciąż nie potrafimy w sobie mieszkać. Chociaż jesteśmy nosicielami 
serca – to pudełko zapałek; zwęglona jedność, z której wywróży nas 
północna wiedźma. Palcem po wilgotnym wschodzie 

spłyniemy ku nieustanowionym świętom. Wzdłuż zorzy polarnej 
posadzimy trzynaście tysięcy żonkili, a potem schowamy się w starej 
szafie. Kiedy krew wypełni żarówki, będziemy tylko negatywem. 
I zaczną nas wywoływać, tak jak się wywołuje dobre duchy: 
w imię ognia, popiołu i wyschniętej studni. 
___________________________________________ 

 

 

 



Kołysanka z niedomkniętym oknem 

                                                       Idze Reczyńskiej 



Kiedyś będę prawdziwy. Choćby w ostatnim nieogrzewanym 
przedziale, gdzie tylko jarzeniówka mruczy coś pod sufitem, 
a po mokrej szybie rdza rozpuszcza swój warkocz – obiecuję, 
przyjadę. 

Śnimy okręgi – dwa skojarzenia, którym zabrakło wiary, 
że bliskość nie zna umiaru, że w najmniejszym pokoju 
można się gubić albo wrastać w ściany, dlatego nigdy – 
nigdy nie kończy się umieranie. 

Chronieni przez łagodne przekleństwa: cukier rozsypał się 
po podłodze, a herbata znowu wyszła zbyt mocna. Zielona 
roślinka z tęsknoty za wilgocią zwinęła się w kłębek – 
jak bezpańska aureola. 

Dopiero kwiecień przynosi rozgrzeszenie za wrześniowe 
przeciągi i kąpiele w zimnej wodzie. Wtedy dach zaczyna 
przeciekać; najszczuplejsza dłoń smaruje masłem piętkę 
chrupiącego chleba. 
______________________________________________ 
 

 

 

 

 


Membrana 


Wyjeżdżamy. Nasze imiona wypuszczone przez otwartą 
ranę wydeptują ścieżkę w anemicznym maku. W każdym 
ciele atrament – krąży na przekór księżycowym zegarom. 

I zwęglają się horoskopy. Jeszcze zatęsknimy do czasów, 
kiedy nie znaliśmy strachu, a chmury pękały od modlitw. 
Dzisiaj tylko patologowie próbują uzdrawiać nasz wzrok, 
choć szklane kule pełne są śniegu, którego żadna wiosna 
nie potrafi roztopić. 

Ergo wyjeżdżamy. Chorzy i niewidomi. W stronę muzyki 
na horyzoncie – indiańskich bębnów, fletni oraz okaryn. 
Jesteśmy bezimienne worki włączone w akompaniament; 
w każdym po równo: dwieście sześć białych piszczałek. 
______________________________________________ 
 

 

 

 


Ciało i krew 


Jej brzuch – kokon z jedwabiu, łagodny pagórek zatrzaśnięty 
na cztery kierunki wiatru; na burze podziemne oraz ojczyznę 
szklanych kulek. Przez dziurkę od klucza wabi podglądaczy: 

widać całą krainę, a także pory roku pobłogosławione bólem; 
małego smoka drylującego wiśnie pazurem. W starej wannie 
chłopiec próbuje złowić księżyc albo chociaż senną gwiazdę, 
którą mógłby rzucać z dachu i ratować przed upadkiem. Słoń 
na monocyklu spieszy się na naradę w sprawie wpływu bajek 
na dorastanie. To przecież najcięższe z opóźnień! Jej brzuch – 

nowy alfabet z nieskończoną ilością liter, a każdą otula słowo 
pomnożone przez tysiąc motylich skrzydeł; wersety psalmów 
wspinające się na kościelną iglicę. Notacje ukryte w lektykach, 
które muszą się przyśnić szalonym muzykom, 

                                                                         aby zaistnieć: 
bieleje korona Yggdrasilla, płonie futro polarnych wiewiórek. 
W Krainie Ślepców jednooki jest królem*, a słońce zachodzi 
w zenicie. Chmurny Bóg odmyka je podwójnym wytrychem. 



*H. G. Wells – "Kraina Ślepców" 
______________________________________________ 

 

 

 



Syjon płonie 


Amen. 

Jesteśmy więc trójkątem bez trzeciego ramienia, wytężonym 
końcem tygodnia, który jednak pcha nas na wojnę: w niepokój, 
wstyd i te cisze burzowe, pełne udręki i poszukiwań na oślep. 

Właśnie tak się odnajdziemy, choćby w fałszywych legendach, 
bez czasu i spotkań, wśród kilku tysięcy dusz zamieszkujących 
przedmieścia nieba. Wtedy powróci cała roztrwoniona forma, 
wraz ze śmiercią i przywidzeniami, ale my będziemy ponad nią 
siedzieć na latających dywanach i zajadać się rodzynkami. 

Zima może próbować obliczyć nas od nowa, nasze przyszłe noce; 
przyszłość dawno została związana, żółtą wstążką, przez dziecinne 
dłonie – na luźnych końcach zostały tylko przepaście i tęsknota. 

Do akwarium ktoś powrzucał białe kamyki – prawdziwe imiona. 
I, chociaż woda chłodniejsza jest od krwi, każdemu pod językiem 
twardnieje melodia. Dzisiaj jeszcze zbyt nieufna, aby uwolnić się 
od ust, jednak już zaczęła odliczać – od nieskończoności w dół. 

______________________________________________ 

 

 




Laterna magica 


Czarodziejko, czarodziejko! – dosyp cukru do mojego akwarium, 
a potem owiń nadgarstki ciepłym bandażem. Pieniążek z fontanny 
sprawi, że obudzę się bogaty; choćby na kacu, po ciemnej stronie 
księżyca, będę naciągał na bębny papier i uderzał w niego pięścią 

albo kościami mamuta. Niech tak mnie pamiętają: ten, co zdechł 
z lekarstwem w dłoni; zbyt wąskie ramiona i zbyt płytki oddech, 
żeby na autobusowej szybie spisać smutek, potop, mętną alegorię. 

______________________________________________ 
 

 

 

 

 


Kołysanka olbrzyma 

                                                                          Olbrzymce 


Odbijając się w sobie wychodzimy poza – kończy się świat, 
lecz zaczyna wiosna. Każda gwiazda przypomina wiatraczek; 
to wróżba w szklance herbaty: z rozpalonych krain wracają 
pierwsze ptaki. 

Wystarczy kilka kropel, aby przecięły się okręgi; wymyślone 
od nowa – brzezień i pajęcznik. Niech przecieka dach pokryty 
lustrzanym rozstępem, niech kołyszą się papierowe czółenka. 
Tylko nie pytaj – sam opowiem wszystko, siedem razy utonę 
przed najczulszą akwarystką. 

Potem będziemy mogli nieostrożnie leżeć na suficie i słuchać 
Pink Floydów – aż zapadnie się podłoga. Pod nią rude niebo 
i koszmary przemycane w magicznej fasoli. Od dzisiaj rosną 
w przeciwną stronę.

 

 

 

 

 

 

 

:)


przysłano: 15 listopada 2016 (historia)

Adam Wojtyła

Inne teksty autora

Napięcie powierzchniowe
Adam Wojtyła
Święte obrazki
Adam Wojtyła
Zakończenia
Adam Wojtyła
Połowa królestwa
Adam Wojtyła
Origami Queen
Adam Wojtyła
Pióra i kości
Adam Wojtyła

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca