(Soon We'll Be Found)
Obraz i podobieństwo
Niebo pożarło wszystkie flamingi, czerwień dachówek, pełne usta
kołyszące się na rogach ulic. Zorza śpiewa o demonach z dzieciństwa,
a dziurkami od kluczy wychodzą biedronki. Oto krwawi tajemnica.
Nowe światło zatrzasnęło się na współczucie – pamiętam, miłość
to półksiężyc wbity w głowę, piekielna ciasnota. Święta od kapiącej
wody jednak wzywa mnie znad łóżka: podejdź bliżej i zapomnij,
zapomnij o modlitwie wszeptanej w poduszkę. W każdym geście
mieszka jaskółka, a w kieliszkach – kostki ognia.
Po smutku do serca – niebo przecieka, a diabły grzeją nasze stopy.
Nie trzeba już wierzyć. Płonie muzyka. Na strunach dwa tysiące
koralików. Jesteśmy więc trójcą: dłońmi uwięzionymi w odległych
kołyskach, które połączył skrzydlaty cień na środku sufitu.
______________________________________________
(Blue Crystal Fire)
Wężownik
Jest popiół. Zima, którą mam, którą straciłem i która przychodzi
małym oknem – od strony bajek, potopów, orzechowych królestw,
gdzie mieszkają rude koty, a strach przed zasypianiem leczy się
kieliszkiem słońca – płoszy pchły i demony.
Popiół. Choć nie żałuję ani nie modlę się dłońmi, wciąż myślę
o Bogu, że chciałbym być żywy – jeden i wielokrotny, marznąć
anonimowo oraz obracać chaosem trzysta sześćdziesiąt pięć
dni w śmiertelnym roku, a po sobocie odpocząć. Od kaszlu
do śpiewu, jak było na początku, wrócić do ukrytego pod kocem
azylu, ukorzeniać na języku relikwie. Niech we włosach dojrzewają
migdały, niech marcepanowy popiół pokrywa wijący się gościniec.
______________________________________________
(Dreaming)
Pillowland
Kiedy cień jest jaśniejszy niż wpisane w okrąg i kwadrat
ciało, a serce między rozłogami prawie czarne, szeptucha
(zgodnie z najstarszym zwyczajem) zaczyna uzdrawianie:
duch czerwonego kapturka nabija flintę winem i lekami.
Rozpruwa brzuch leśnika – gwintowane dłonie pod włos
czeszą wilcze stado. Połyka strach, nie pluje pestkami.
Pod pierzyną przyspiesza dojrzewanie: to bolesne trunki
płyną w dół, gdzie nieśmiałość przemienia się w imago.
Stopy pokrył szron, poduszka krwawi. Krew jak wstążka
między żebrami. Między ulgą a śmiercią. Śmierć kołysze
kobiałką. Na dnie kobiałki serce: truskawka oblana białą
czekoladą.
______________________________________________
(Dead Deer)
Pinokio
Kim ona jest – stojąca nago wewnątrz szkieletu słonia? Na dnie
oceanu spokojnego jak popiół, gdzie butelki jednym głosem wołają
o rozgrzeszenie, a rude warkocze zaplecione są wokół ciosów.
Ubieram jej cień, w którym zasnął zimowy motyl: najpierw kwiaty,
później kolory; wąż z zielonych pereł, gonadalna aureola. Świętość
kończy się dotykiem, dlatego tłumaczę dłoniom ciężar wszystkich
modlitw, liczącego owce boga.
Muszle wirują, a krew zapętla się w słonym kokonie. Nie potrafię
niczego wymyślić od nowa ani marzyć bez patrzenia pod nogi – nie
zanurzam się nawet podczas przypływu albo potopu. Ja, drewniany
chłopiec, oszukuję samego siebie. Czy udałoby mi się spotkać…?
Żadnych kropel. Akwarium pełne ognia. Czy udałoby mi się utonąć
– utonąć w jej włosach?
______________________________________________
(Black Tables)
Potwór
Szklane usta całują negatywy: to światło z odzysku – płaskie księżyce,
które poczerniały z zimna i już nie chcą rozpuszczać się na języku; hostie
ofiarowane za staroświecką miłość, za wróble wijące gniazdo w garści
strachu.
Najgorsze jest pierwsze rozpięcie skrzydeł. Pierwszy wybór
między burzą a ciszą. Jestem więc zamarzaniem najpiękniejszych imion,
patrzeniem w niebo spod dziurawego dachu. Tu wciąż prześladują mnie
bajki: Królowa Śniegu, Blaszany Drwal, Lato Indian.
Próbowałem już
przewlec swój sen przez studnię obiektywu; powędrować z dzieciństwa
prosto do raju – choćby między kulkami gradu, na grzbiecie zielonego
motyla albo jako kapitan naparstka, który wiosłuje pręcikami żonkila.
Dziś mieszkam na dnie i żywię się drobnymi. Przynoszę pecha, spełniam
koszmary. Kiedy tylko zapragniesz, będę przeszłością. Będę powrotem
ze świecącymi oczami.
______________________________________________
(Astronaut)
Miejsce, w którym urywają się tory
Skończę się w tobie. Tylko mnie czytaj, tylko wyrywaj kolejne strony. O śmierć
w samej okładce poproszę w najufniejszej z modlitw – każdym nieprzypadkowym
przypadkiem zamieszkam pod parasolem. Aby nikt nie wspomniał, nawet sumienie
narratora, który tak długo wpatrywał się w słońce, aż oślepł na środku zielonego
peronu.
Dlaczego nie istniejesz. Skradziono pociąg, w drzwiach którego żegnaliśmy się
po raz ostatni – pewnie starzeje się na środku bezpańskiej łąki, jedynie rdzawy
słowik uwił gniazdo w rozbitym reflektorze i nie oczekuje punktualności.
Chociaż spóźniam się już od dnia narodzin, pełen jestem stukających wspomnień,
które napływają z przyszłości. Niebo układa się w groźne kształty i boleśnie odbija
– rajska brama w brudnym oknie toalety. Czy dziś burza mogłaby mnie dogonić?
Czy zdążyłem zwątpić. Ułożony w embrion, z podbitym sercem, patrzę jak piorun
zamienia się w pnącze, a z kulek gradu kiełkują rude wstążki. Błogosławiony język
uczestniczący w milczeniu, niewola słowa. Niech tęskni. Myślą, mową, uczynkiem
– ustąpię pierwszeństwa miłości.
Nikomu nie będzie potrzebny bilet powrotny.
______________________________________________
(Dreamer)
Ciekły i Krystaliczna
Lśnij, Invierno – kiedy zęby wbijam w poduszkę. Ciemność boi się
chłodu, którym szczepisz sny – potwory szarpiące łóżkiem. W imię
twoje się żegnam oraz twojego imienia wzywam nadaremno. Tutaj,
gdzie dzień święty święci się listą z Armstronga, ustawiam w sercu
krzyżyki i gwoździe. Niech rdzewieją. Nikt się nie dowie, tu można
pomylić źrenicę z nowiem.
Tu strach drąży kości; w kości wygram
powrót – tysiąc fal od domu. I zasnę spokojnie, potrójnie spełniony,
z papierową łódką w miejscu życzeń ratunkowych. Przechylę tylko
kieliszek sztormu, bo tak kocham cię potwornie, do ostatniej kropli.
Choć stroszy się pościel, a z gniazdka płynie krew – zamiast prądu.