Wiersze

Piotr Przybyła

 

i synu, po pierwsze musisz wiedzieć, co to jest smutek, nawet jeśli drag queen stojąca
obok nas żuje pyszną gumę pod tytułem jezzi – to właśnie jest smutek, ale nie mów
jej tego, poczekaj, aż przyjdzie tu kiedyś lew, z Radzynia Podlaskiego, co w swojej
paszczy ma ukryty gwiezdny pył, ale nic o tym nie wie – dosłownie nic, choć krokodyl
Filip puszcza do niego ciekawskie oczko (na rosole, cyklopa);

 

i synu, wyobraź sobie, że mnie nie ma, tak na serio i na zawsze, a gdy krzyczysz:
„pobite gary”, przychodzi do ciebie nie kto inny, jak tylko fioletowy nietoperz, który
potrafi mówić jedynie po chińsku (ewentualnie po czesku z chińskim akcentem, bo jest
programistą w wieku czterdzieści pięć plus), ale (o dziwo) tobie w ogóle to nie
przeszkadza – i to jest radość, mimo wszystko, to jest radość.

 

...........................................................................................................................................

 

 

 

i jestem marynarzem zatopionego domu, w dewocjonaliach, pośród emaliowanych
blokowisk, gdzie martwe ryby (Krystyna, Bożenka i Adelajda, ale ta od „nigdy nie
jestem sobą, gdy wołają na mnie Adelajda”) spełniają życzenia humorzastych
bezrobotnych, co w paszczy chomika szukają słońca, jakby nic już dla nich nie
znaczyło disco bandżo;

 

i jestem kopią boga nocy, który nie istnieje na karcie pamięci maszyn do produkcji
ulotek reklamowych, gdzie rdzewieją bramy raju (komu, komu, bo idę do domu,
pojąć jego ruinę – do kujawiaka, do dna, gdy ciepły letni deszczyk, miss poczekalni);

 

i jestem zły na wszystkie autostrady, co kuszą serią poczytaj mi, mamo, i na wyspę
z chińskiego lastriko, gdzie różowe motyle umierają po dniu spełnionym i przaśnym,

niedoścignionym dla tych, co w telewizji dopatrują się plasterka na ranę w sercu;

 

i jestem tym plasterkiem, zagubionym i bez ust, co wykrzyczeć mógłby:
tutaj, panowie i panie, tutaj!

 

......................................................................................................................................

 

 

 

 

i mam dwa tępe zęby nazwane: zwycięstwo i porażka (oklaski proszę i junkers),
wrzucone do lnianego worka, co zakopany jest w ustach mojej matki, głodnej
nowych legend, gdzie czają się plastikowe dinozaury (oklaski proszę i rozkosz
w nieswoim swetrze);

 

i nie mam nic więcej, nawet bólu z powodu tęsknoty za wrogim spojrzeniem
bezdomnego psa o ksywie Warszawa o brzasku poranka (gdy w Suwałkach
minus pięć, papaja, humanitaryzm);

 

i nie mam nawet strachu (przed masłem orzechowym przyklejonym do podniebienia
Boga), który od zawsze był przy mnie, gdy budując twierdzę, pojąłem jej kruchość,
a milczenie nie przyniosło mi ulgi o świcie, podobnie folklor, a papież i tak mówi: okej;

 

i mam ciebie, drzazgo w moich oczach, dzieląca horyzont na dwie połówki jabłka, fermentujące znajomo, obce.

 

...............................................................................................................................................

 

 

 

i wyruszam do didżeja (w rytmie psalmu responsoryjnego: ore ore sza ba da ba da
amore, albo: madafaka), a moja skóra z poliestru jest jak zeszłoroczny śnieg, o którym
maszynistki (aktualnie nienarodzone) powiedziałyby: próżnia, fabryczna próżnia;

 

i wyruszam, w łusce pocisku, do Emaus przez Wrocław, Opole, Katowice, choć
mister didżej pochodzi z Giżycka – jak on to kwituje: Giżycko jest dla everyone,
podobnie dziecięce firanki pokryte lękiem albo czarnym nalotem (zapewne znad
czystych rączek, budyniu wtartego w niepamięć much);

 

i wyruszam w tany, jestem biletomatem, a imię moje znają tylko kobiety przy nadziei,
te przy mandarynkach wiedzą jedynie, co to półmrok – mieszkają w nim telegrafistki,
mają brokat i nieudany urlop, kalkę techniczną.

 

 

 

 

 

[z tomu: Apokalipsa. After party; wyd. Dom Literatury w Łodzi, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich, Odział w Łodzi; 2015 rok].