Połowa królestwa

Adam Wojtyła

 

 

Bajka na lewą nogę 



Obudziłem się, lecz tylko w połowie. Próbowałem tłumaczyć to 
świętem albo siódmą butelką, która wciąż kręciła się na podłodze. 
I uwierzyłbym we wszystko, gdyby nie ociekające śliną słowa. 

To były zbrodnie dziecinne, nawet zaczęto zbierać dowody 
(nagość wobec ognia jest nagością zbiegów). Jeśli niebo płonie, 
czerwienią potartego oka, należy uciekać. Dlatego czekałem. 

Dlatego nie czekaj! Nie rozpuszczaj włosów. Z obcym złem 
na końcu języka i goździkami zamiast oczu jestem kasztanowym 
rycerzem – właścicielem czterech łatwopalnych kończyn 
oraz zdrewniałego serca. 

Zasnąłem, lecz tylko w połowie. Do dna przypaliła się wróżba: 
rankiem, zamiast ręki królewny, przywita mnie smocza głowa. 

______________________________________________ 
 


42 nieprzespane noce 



To śmieszne, jak wiele łączy się w nas odległości. 

Na początku mieszkanie w piwnicy, wzrok na wysokości ziemi; 
zardzewiałe wszystkie zawory, nawet te od zimnej wody. Meble, 
po których już tylko sentyment, meble własnej roboty. Posadzki 
ze źle wylanym betonem i futryny, przy których dzieci paliły się 
(bez butów, plecy proste) do wielkości, a schody rosły z każdym 
krokiem. Dzisiaj wiemy, że do domu nie powinno się schodzić. 

To smutne, jak wiele przecina się w nas odległości. 

Choć przypominają one raczej drut kolczasty 
ciągnięty od serca do najmniejszego 
palca lewej stopy. 


______________________________________________ 



Podrażnienia 



Oczy pieką, chociaż mamy potop. Trzeba unosić się 
gniewem, niech źrenica pożre całe oko. Śnić o lądzie 
podwójnym: na lewej półkuli słonie, na prawej mamuty. 
Ktoś krzyczy miłość! , a potem tonie. Nie było miejsca 
w gospodzie, nie było też miejsca w szalupie. Strach 

chodził po wodzie, więc aniołowie wyrwali mu nogi. 


______________________________________________ 

 



Neverland 



Wymiotuję białe listki i błyskawice. Podgrzewam 
żarówkę w mikrofalówce. Światło złuszcza się z powiek – 
z sufitu zstępuje gołąb-doręczyciel. 

Choroba to nie pora na interpretacje anonimowych 
zaproszeń. Koperty rozkleja się nad wrzątkiem, a nadawcę 
stawia przy barierce – po złej stronie. Nie powinno się 
ufać parze wodnej. 

Odpadając, znaczek ląduje na mojej dłoni. Na horyzoncie 
urosło zbocze. Nie ma tam ludzi. Tylko skrzynki 
pocztowe. 


______________________________________________ 

 



Mare Crisium 



Wielka erekcja! Nemrod ścieli organiczne ołtarze 
skrzydłami ptaków, a ogony stroszą się w dzikim spazmie. 
To najstarsze święto! Obrzędy lepione morską pianą 
i ruszty, na których bestie z żółtymi oczami. Tańczą 

wzdłuż planety bezludnej; zeszytych garbarskim zwyczajem 
skalpów. Poniżej atmosfera przechyla się w newralgię: 
ciemne palce astronomów przybiegają znów na wojnę – 
zakreślać orbitę lunatyczną, której nic nie domknie. 

Słabość ani przesilenie – zaszczepione w kości włókno. 
A przecież mieliśmy płynąć razem, w tym samym naczynku, 
ku lądom niewynurzonym albo w senność nazbyt żmudną. 

Choć usta pękają, a pieśń zwiastuje koniec absyntu – 
nie jestem pijany. Rzygam tym, co pożarłem bezkarnie. 
Ból jest krukiem, który pragnie odfrunąć przez otwartą ranę. 


______________________________________________ 

 


Kożuch 



Przecież to ciągle ta sama piaskownica, dziecinny cmentarzyk 
kości, skarbów oraz zabawek. Tutaj wchodzi się jak do domu 
spokojnej młodości: bez podejmowania decyzji, bez potrzeby 
machania odwiedzającym. To wybór zastawiony śmietnikiem: 
wyjedźmy, nie czekajmy! Niech samotność drąży nas bardziej; 
w zaułkach ulic, gdzie od śmietników właśnie rozpoczyna się 
ucieczka przed obyczajem. Zjedliśmy klamki, zjedliśmy piasek. 

Zostawiamy plecy zjeżdżalniom, spijając marzenia jak zimne 
kakao: osad na dnie prawie czarny, pianka u krawędzi – biała. 


______________________________________________ 


Toxic lemonade 




Wciąż skraca się podróż ze szkoły. Tylko psy idą naokoło, 
najwolniej (oznaczając ilość koniecznych zabłądzeń). Nosimy buty 
za duże o trzy numery, bo przecież stopa (ona rośnie jeszcze) 
to nie łańcuch przy budzie (ten tylko dzwoni). 

Tak dotykamy: opuszkami po szybie albo blizną wzdłuż dłoni; 
czerwoną farbą pobudzając płoty. Tylko ciałem tęsknimy za czułym 
poboczem: łóżko – łóżko, prześcieradło, odstęp. Piana kipi 
wywietrznikami. Jest parno i pachnie cytryną. 

Kwasek rozpuszcza kamień. 


______________________________________________ 


Retrospekcje (Luna) 



Dziś nasza wiara to sen przystankowy, który zaplątuje się 
jak rude warkocze między wodorosty w głębi gnijącej wody. 
Pisk opon. Wytchnienie jest kciukiem, który ssiemy 
po dziecinnemu – niby słodki antybiotyk. 

I dogania nas wszystko, w czym moczyły się drogi, 
noce krótkie, ale szczodre – z ciepłym księżycem przy boku. 
Już dobrze. Leżąc równolegle do zwątpień marzymy, 
aby we śnie ktoś nas zabił albo wyłowił. 

Na ścianie wydrapane imiona, pamiątki podróżnej fobii, 
zawsze tak samo obce i jednorazowe. Modlitwa zakotwiona 
w skroni, której nigdy nie rozpinam pionowo, tylko 
na boki – jak skrzydła ćmy wzdłuż kory. 


______________________________________________ 


Retrospekcje (Orzechowa królewna) 

                                                              Rudej ćmie, złodziejce wstążek. 


Rozciągniętą gumką spinasz je po raz pierwszy, oderwane od pościeli, 
bez lustra, bez szczotki; strachy niegościnne pachnące sianem. Tutaj 
schowano błyszczące widły i najszersze grabie, zwierzęta o sierści 
elektrycznej, które zostawiają zagłębienia z resztką ciepła na dnie. 

Trzeba tylko podejść jak najwyżej, na paluszkach wspiąć się 
po drabinie: aż ku pajęczynom, ku zaciekom na suficie. I kłaść 
wszystko odwrotnie, według zasad domiłosnych: w dolinę śnieg, 
na szczyty lilie. To piruet wampiryczny, istotnie: 

łyżwiarz rozbija butelkę wina. Rana płynie gładko i zarasta 
lodem, krew klinując między dłonie. Blizna równikowa 
biegnie dookoła i zamyka się w bolesny orzech. 


______________________________________________ 


Smocza krew 



Szczepię drzewko owocowe, dwie gałązki cięte z ukosa, 
a króliki pod bandażami szarpią żyrandolem. Świeci 
zbójecki odruch: wilcze mleko i trupia melodia. 

Nauczył mnie ojciec jak obchodzić się z tym, co słodkie; 
poprzez zły przykład, odwrotnie: pomiędzy nami rybki, woda 
za oknem. Szyldy, pod którymi leżą bezdomni i psy jeszcze 
wierniejsze od śmierci. Chodzę tędy na piętach, snem 
twardym i niewyraźnym – jak zwykle na nowych 
miejscach. Rozgwiazda pod językiem udaje 
pająka; na smaku rozpinają się krople – 
krew spuszczona ze smoka. 

Nie przyjmuje się wiosna. Króliki kończą odczulanie: 
dżungla i tropik pożarły ogród. Zamiast owoców 
kokony pełne nieuleczalnych chorób. 


______________________________________________ 


Zmartwychwstanka 



Obgryzam powieki – nerwowe motyle już nigdy nie obudzą się 
wilgotne. Pustynna kołyska pilnuje, aby nie uronić więcej wina. 

W czasie suszy proszę o pamięć, w której na przemian: pije się 
piasek, uspokaja ocean, a serce leniwie eksploduje czerwienią. 


______________________________________________ 


Kunkum 



Ze skrzydeł ściągają proszek i jak żarna rozcierają palcami 
(obolała poczwarka zamienia się w lampion dla aptekarzy). 
Zamiast światła płacz i zgrzytanie chitynowych pancerzy – 
pręciki szafranu, które zapylane są przez jadowite insekty. 

Lunatycy penetrują unerwione strefy, historia powtarza się 
co wieczór – krwawiący sierp przyciąga dotyk. Z księżyca 
wykluł się paznokieć – pasożyt z błyszczącym odwłokiem. 


______________________________________________ 


Sen zimowy 



Kto nas przenocuje, kto zaplecie nogi w warkocze (na końcu kokardka 
odcinająca dopływ do kostek)? Żebyśmy nie musieli szukać pod ziemią; 
żebyśmy nie umarli jutro, ale zmartwychwstawali wczoraj. Dlatego 

dzisiaj zrezygnowała z nas wiosna. Lepimy bałwana z jednym okiem 
nie zostawiając śladów wokół. Jak rybki – trzy pozłacane życzenia; brodawki 
na ciele arktycznego basenu. Opuszczamy szczeliny cieknące miodem; 
mamy tylko różaniec z wiśniowych pestek i kolorowe szkiełko – 
na drogę. 

Przed nami prowizoryczna idea: klamerkami spięte sufity, skóra. Dotyk 
przypominający wnętrze kościoła (ktoś jęczy cicho, lampiony płoną 
po bokach), wnętrze ścielonego sierścią worka. Coś się rodzi, coś 
umiera: pękają przesilone wstążki, kapie rdzawa woda – 
są święta. 


______________________________________________ 


Retrospekcje (Stopa bogobojna) 



Jesteśmy wdzięczni, że tak nas rozsadzono: wybrzuszone ściany, 
spuchnięte okna. Leżymy więc pobożnie, wciśnięci plecami w dłoń 
czarownika, a pomiędzy nami rezonuje niepewność – przedłużenie 
kręgosłupa. 

I pragnie nas zmiażdżyć już w przedpokoju, gdy nago wracamy 
z kościoła. Zmniejsza się odległość podłogi od stropu, ale jeszcze można 
się czołgać, jeszcze jest parapet (tam najbezpieczniej, chociaż nie można 
się oprzeć). To sprzeczność przy pacierzu: naciągamy parę ciepłych 
skarpet, 

stopami modląc się do śniegu. 


______________________________________________ 


Dzień wilka 



Siedzimy w najmniejszym pokoju, którego beton pachnie 
żywicą i pleśnią. Kołyszemy się lekko, już jutro wrośniemy 
w jego zimny sześcian – snem nadłamanym i miodowym, 
który nie rozpuszcza się, ale przegryza przez denko. 

Na pożegnanie: żadnych skurczy, żadnych rozwarstwień, 
szantaży szlifowanych specjalnie na te beznadziejne okazje, 
które każą tęsknić i w myślach przeliczać czarne owce. 

Kiedy łóżko niczego już nie uśmierza, lepiej uznać strach 
za mięsożercę. Niech krew zabarwia mleko, niech kolczasty 
drut obrasta wełną. 


______________________________________________ 


Retrospekcje (Uroboros) 



Zwęgla się dziecinna poszewka, za którą twarz tęskni jak płomień 
za najniższym kręgiem piekła. Skrzydła wiwern wyginają horyzont 
między snem a ciałem. I stygnie sarkofag, rana zakryta bandażem. 

Jest piąta. Niech ta noc się w nas nie kończy, niech się żywi 
własnym ogonem. Jakby chodziło o samotność odwzajemnioną – 
wypaloną wstążkę, którą rozetrzeć można w dłoniach. Tacy jesteśmy 
święci, gdy czarny kot spod koca przynosi pecha tylko wierzącym 
w przesądy. W jego oczach nasze dwa życzenia, dotykalne 
gwiazdki z przyziemnego nieba; organiczny gotyk. 

Taki jestem święty, kiedy północ to ledwie symetria: krew, 
co skrapla się na białych rzęsach i do środka łzawi 
jako judaszowy wszechświat. 


______________________________________________ 


Piksel 



(cyrk) 
Być może wymodlił nas akrobata (każda dłoń po równo: dwa naręcza 
strachów) znad niezaścielonego miasta. Ciemność rozplątała swoje klisze; 
na dnie spalonej żarówki wilgotnieją liście. Płyniemy! Znowu wybucha 
niebieska fontanna. To już nie atrament – to najstarszy szampan! 

(trucizna) 
Nakłuwają nas strzykawkami, choroba chorobie podaje nowy dotyk; 
bulwarem biegną nosorożce – zaczyna się! Obrasta tłuszczem wiosenna 
powódź. Budujemy więc kościół dwuwyznaniowy: ktoś zasypia w ogniu, 
komuś cieknie z brody. Naszą religię podtrzymuje smoczy kręgosłup. 

(antybiotyk) 
Ach, nie jesteśmy małymi dziećmi! Dlatego musimy potajemnie: 
rozbijać skarbonkę, pożerać biedronki. I nie wyrosną nam skrzydła, 
nawet gdybyśmy nauczyli się czule rozchylać plecy. Ostatecznie, serce 
zamieszkują chrząszcze, które zamiast kropek posiadają kolce. 


______________________________________________ 


Wonderland 



Nie mówmy dzisiaj o nocy; że potrafimy lepić miękkie księżyce, 
które zawsze trafiają w jakąś brudną szybę. I chociaż nic się tutaj 
nie spełnia, nie rodzi, nie uchyla okien – to wyprzedza nas życie. 

* * * 

Nie mówmy dzisiaj o końcu świata, chociaż jesteśmy śmiertelni, 
śmiertelnie cierpliwi. I tysiąc razy bardziej niepewni od śniegu – 
pod śniegiem śpimy jako dwa płomienie: zwinięte w kłębek lisy. 

* * * 

Nie mówmy o sercu – to worek pokryty pleśnią. Pełen gwiazdek 
fałszywych, które oderwały się od życzeń i szepczą: zbyt daleko 
wyciągaliście dłonie. Palce marzycieli zawsze pachną popiołem. 


______________________________________________ 


Awizo 



Dwa cienie w ciszy parzą herbatę – łyżeczka soku 
płoszy wszystkie ptaki. Rajski ogród zatrzaśnięto 
w urnie, pierwszy anioł wyrzeźbił białą piszczałkę. 

Przecież sen miał być tylko postojem, przyjemnym 
parkingiem, na którym zostawia się miłość, a serce 
ściąga węzłami, żeby nie zapominać. Na wypadek 

dezercji śmierć kaligrafuje nasze grzechy kursywą. 


______________________________________________ 


Retrospekcje (Kiełki) 


Ptaki ptaków, ręce dłoni, słonie 
na plecach niosą zielone domy. 


Północ. 
Tarcza trzeszczy cicho, wskazówki boleśnie łączy sekundowa 
miłość. Zaciek pełznie po suficie, potem zapalają się oczy. Czas, 
choć nie ma w sobie namiastki wilgoci, lubi płynąć w górę, 
w stronę ciasnej aureoli. 

Tak nie zestarzejemy się, na pewno. Kiedy kołyska to spalona 
żarówka, a płuca rozpycha napięcie parasola. Tu potrzeba głodu 
oraz powodzi – wtedy wrośniemy w siebie jako dwa nasiona. 


______________________________________________ 


Savoir-vivre 


Porcelana lubi być trącana przez słonie. 


Narodzeni w dłoniach zamkniętych w orzech. Spływamy 
po brodzie, po łokciach, po serwetkach w kolorze przedwiośnia. 
Niby modlitwa, której nie wylewa się za kołnierz, z wnętrza 
głodu albo zza zasłony. 

Po talerzu ścigają się dwa ziarnka pieprzu, dwie kruche 
planety – czy można zapomnieć o swoim wschodzie? Pośpiech 
to gość nieproszony. Oblizuje usta (niewidzialne ostrze) 
zawsze z niewłaściwej strony. 


______________________________________________ 


Piąty szczegół 



Zimne dłonie to kryjówka chrabąszczy – próbują zapleść 
warkocze, ale nie znają żadnej melodii. Bezdomny grajek 
sprzedaje wróżby: burzę, pożar, samobójstwo. I wszystko 
przycicha, dlatego należy odróżnić – serce oraz zaciśnięte 
pięści. 


______________________________________________ 


Archeo 



Jesteśmy stworzenia zimowe. Wyklute na północ od szczęśliwych 
zakończeń, gdzie ciągle dymi morał, a wilgoć przykrywa skronie. 
Im bliżej policzka mieszkają choroby – tym chętniej pielgrzymują 
w nie słowa; ciężar w końcu zmienia się w obowiązek. Próchnieje 

stolik z jedną szufladą, który miał być tajemnym lądem – boleśnie 
odpryskującą farbą. Lecz nie ma pięknej melodii i białego ogrodu, 
tylko blizny – rzemienie wyciągnięte z wody – wpełzające w krew, 
aby ożyć wewnątrz głowy. 

Już gdzieś nas znaleźli – jako istoty wymarłe albo nawet zmyślone, 
rozwiesili lampiony, a teraz wylizują nektar z kwitnących paproci. 
Jutro uciekniemy, na pewno. Choćby po dnie oceanu – na przekór 
soli. Wciąż nas nie ma, jednak już się zaczęliśmy. Żywica cieknie 
spod skamieniałej powieki. 


______________________________________________ 


Ikarium 



Myśleliśmy, że jednak powitają nas skrzydłami; 
wyśniliśmy wszystko: łódkę na oceanie, latawce 
uniesione ponad zasypane piaskiem stawy. Ale. 

Ale uciszono nas jeszcze w trakcie, bezsensowne 
ziarenka soli, garść tego, co nie potrzebuje wiary; 
przebiegle ukołysano – pokryte szronem kolory. 


______________________________________________ 


Diabelstwo z maszyny 



                                          płomień zapragnął zdradzić drewno 


W rozbitym lusterku kurczą się potwory wróżące nieszczęście; 
ja jestem figurą z wosku, a ty we mnie – knot budzący ciepło. 

Nocny autobus uczynił nas senną publicznością, chociaż serce 
(uchwyt, do którego mamy dorosnąć) lubi zakręty rozplatające 
warkocze. Czy jednak ostatni przystanek oderwie nasz policzek 
od okna? Czy zdołamy wyprostować się po ukłonie? Niestety, 

trema to spektakl, który turlamy w górę sceny. Tam kończy się 
miłość – przysznurowana za nogi do dębowej deski. Jej skóra to 
najbledszy fornir. Wewnątrz trwa rebelia czerwonych robotnic. 


______________________________________________ 


Wszystkie dmuchawce świata 



Kanikuła zaplata nas chytrze pomiędzy węzełki makramy, 
między te nerwowe chwile, kiedy smutek staje się źródłem 
halucynacji. 

Choć jest to kwadrans szczęśliwy, lepiej zgaśmy światło, 
cofnijmy taśmę, doprowadźmy do końca ten nieuleczalny 
przypadek. Przecież możemy błogosławić nadłamanym 
skrzydłem albo mieszkać w przydrożnej latarni. 

Nasza samotność jest pełna przesady – to ciało olbrzyma, 
na którym sentyment zakwitnął siniakiem. Już tylko wiatr 
mógłby postawić w tym miejscu kropkę i uzdrowić bajkę. 


______________________________________________ 


Siniaki 



Na oknie poranek skręcony w muszlę ślimaka. Już pełznie! 
Szuka swojej tremy, pośpiechu; chrząkającej publiczności – 
ślimaczego miasta. 
                             Nuda. Palimy papierosy za wszystkich 
nieobecnych. Chociaż nikt nie czuje się usprawiedliwiony, 
każda piżama jest gorąca snami, które jedynie dla śniącego 
nie są koszmarnym obowiązkiem, projekcją pustej ściany. 

Urżnęliśmy się, do cholery! To dlatego tłumaczymy sobie 
języki szczurze, każdy osobno rozginając między wdechy: 
czułość i stolarskie bicze. Ty wyprostuj włosy – ja motyle 
przybiję do pachnących świec. 
                                                  Zderzyły się dymiące kule; 
znowu cieknie czerwień i błękit. Tak przetapiamy nasz lęk. 


______________________________________________ 


Laleczka 



Ach, przyrodzone sieroctwo, które w obronę wziął rząd barbarzyńców, 
to była twoja kołyska, pierwsza bezlitosna maszyna, pierwsze delirium. 
Uwielbiałaś, kiedy plemienne trybady nacierały ci skronie koszmarami 
męczenników. Mogłaś wtedy nastroić serce według własnego pomysłu: 
wzdłuż krawędzi, językiem, albo przez zanurzanie w runiczne tortury. 

Twoje imię, pamiętam, miało w sobie coś z mleka, a nawet z okrzyku. 
Choć nikt cię od dawna nie pije – nie rozgrzesza językiem – wystygły 
oczy i wypełniły się dymem. Nie płacz – szaman zaraz wyciągnie igłę. 

Nie płacz – tutaj wszystkie dziurki od kluczy zaciągają się kadzidłem. 


______________________________________________ 


Napięcie powierzchniowe 



Pamiętasz park, który odwiedzaliśmy nocą przez dziurawe płoty? Znaleziony 
na ławce parasol: sprężynki i druty napinające wilgotną wiarę, że kiedy umiera 
śniący człowiek, jego sen nie unosi się, ale zamienia w strach przed lataniem? 

* * * 

Chociaż nie potrafimy upadać tym pluszowym ciałem, to jednak chcielibyśmy 
skoczyć z dekoracją okręconą wokół szyi. I odnaleźć szczęście – trzyramienną 
gwiazdę, która zatamuje krew cieknącą po dziecinnej ranie. Tylko przez moment 
możemy być prawdziwi, jako jedno z najpiękniejszych zniszczeń krzepnąć 

bez publiki; poprzez kolejne odcienie twardości: papier, nożyczki, kamień, 
pod którym kochają się nasze potwory. Na początku ciało, potem kości, uśmiech 
wyginany przez słońce – wszystko to wiozą kredowe pociągi. 

Zostaje parapet oraz gołębie z oderwanymi głowami; wciąż nie wiadomo, 
po której stronie szyby. Chociaż tu nie umrzemy, na pewno, to musi ścierać się 
nasz kolor – skrzydła malowanych na asfalcie motyli.

 

Inne teksty autora