Origami Queen

Adam Wojtyła

 
Niezabudka 



Jesteś kolorem trawy, świeżo wynurzonym lądem spod osłony śniegu. 
Powiedz, spróbuję zrozumieć, dlaczego wciąż dziwisz się, że tutaj stoję 
i wyglądam odpowiednich słów w czasie antraktu, cichej wiosny w raju. 
Chociaż nie taka powinna być przyczyna, zdziwienie stało się nagrodą 
dla mnie, bo, gdybym był drzewem, dębem, dopiero co zapuszczającym 
młodzieńcze korzenie, resztą tego, co żywe, już oddychałbym w tobie, 
a ramiona wyrzeźbione miałbym obszernie – szorstkie i pociemniałe. 

Jesteś papierowym ptakiem, żyjącym w zagięciach porannej gazety. 
Dotyk? Niby wrodzony motyl, hodowany w środku; wyrusza o świcie 
po bezsennej nocy. Szukając wyjścia przemierza nieprzytomne powłoki, 
docierając coraz głębiej, poza granice krwi i pamięci jak lunatyk słowa. 
Zatrzymuje się zwykle, gdy jest już za późno, aby wrócić bez śladów, 
dlatego ciągle unoszę go, odwijając płótna z odbiciem znajomej twarzy. 

Jesteś plasterkiem cytryny, rudym pachnidłem zawieszonym na dratwie. 
Ty – wysokość, ja – opadanie. Tak naprawdę nasze spotkania przebiegają 
poza miejscami, które są ojczyzną światła; bez wzroku, to znaczy ciężaru. 
Tam z rąk do rąk przekładamy sobie znaczenia jak małe i cierpkie owoce 
i ratujemy od zapomnienia drobiazgi, nocą przykrywając wrota sezamu. 

Jesteś dniem, co uniewinnia słońce. Jesteś nutą w milczeniu uzdrawiającą. 
W zamian nowy smak, musująca pod językiem zorza; lampa z mosiądzu, 
którą wystarczy potrzeć, aby tysiącem oczek zakwitła najgorsza choroba. 


______________________________________________  

 

 

 

 



Horyzont wertykalny 



Przymrozek. Dlaczego znów biegasz boso, Tania? 
Dotyk twoich stóp nie jest sprawiedliwy. Nigdy nie zapiszesz wszystkiego, 
wszystkiego nie wyśnisz, nie schowasz milczenia pod korą brzozy. 
Zostawiasz tylko ciepłe, zielone ślady między twardymi źdźbłami. Cała ty. 

Wiem, lubisz wstawać, kiedy dzień jest jeszcze kłębkiem 
i dopiero wyplątuje się z niego pierwszy promień. 
Masz więc swoje osiem minut przed świtem, swoją aureolę. 
O czym wtedy myślisz, o co prosisz? 

Szachownica. Niedojrzały strach, przecież zawsze będziesz zdrowa. 
Nie o oddech chodzi, chociaż z oddechów wyplatasz życie. 
I nawet nie o przypadki. Podnieś głowę, Tania, krążą nad nami ptaki; 
jeszcze krok, tym torem nie przejedzie już żaden pociąg. Wierzysz? 

Pojawiłaś się na zewnątrz, a jednak przeze mnie. Zasiałaś granicę 
i próbujesz przeniknąć szklaną kulę. Twoje powody stały się tajemnicą; 
ostatnią obawą, że zgaśniesz tak jak przyszłaś – nagle i bez wyjaśnienia. 


* * * 

Pamiętam, kiedy pierwszy raz zobaczyłem cię przez zamarznięte okno. 
Zepsuło się ogrzewanie i musiałem szukać cię między potłuczonymi światami. 
A ty chyba nie wiedziałaś gdzie jesteś i tak śmiesznie obracałaś się w miejscu. 
Już wtedy stałaś się moim wspomnieniem – nieświadomą polaryzacją, 
sztuką grania białego papieru między nutami. 

Dziękuję, że zawsze umiesz zgubić się we właściwym momencie. 
  

______________________________________________ 

 

 




Mieszkanie 



                 Nie powinno zaczynać się od wątpliwości. 



Leżysz w hamaku, a twoje roztargnienie to wirtuozeria, 
zielona nitka prującego się swetra. Kto mrugnie pierwszy? 
Zła kolejność kciuków może być przyczyną cierpienia. 

Najbezpieczniej jest tam, gdzie starzeją się książki. Dom 
to najdziwniejsza z bibliotek; latający dywan zaparkowany 
pod zwodzonym mostem. W dzieciństwie strach poruszał 
firanką, dzisiaj na zimnych szybach odciskają się dłonie. 


II 
Wszystkie drogi, którymi podążam, odnajduję w tobie; 
jakbyś była mapą – bizantyjską powierzchnią rozpostartą 
tylko przed jednym okiem. Rano znowu odkryłem cię, 

kiedy stałaś bosa i siłowałaś się z dżemem. Tak bardzo 
rządzi nami apetyt na to, co słodkie. Pamiętam, przepadasz 
za przedmiotami opatrzonymi wadą, którą mogłabyś kochać 
i naprawiać, uznając, że winna jesteś przynoszenia ulgi, 
chociaż sama nigdy jej nie wymagałaś. 


III 
Chociaż rano budzę się z ustami pełnymi cytatów, głowa 
przeważa w niewłaściwą stronę. Stwarzam więc wszystko 
od początku – piórkiem flaminga po zakurzonym oknie. 


______________________________________________ 


Wycinanka 



Pod wieczór, nad ranem: 
moje palce marznące i obce, w których obracam święty obrazek; 
wokół zardzewiałych osi, ciągle od nowa: kaligrafia i rozczytywanie. 
Gdyby krople można spijać, jak zapałki – łamać, wtedy sypiałbym 
obszerniej, przenikając krwiste trajektorie ciała. 

We mnie – woda do kostek i halucynacje, bajki oglądane 
na gapę. Dosłowność. Patroni odlatujący do zimnych krajów; 
chroniczne przeciągi otwierające okna: kapliczki 
pełne głodnych ptaków. 

W tobie – powroty, błogosławieństwa i zielone ołtarze. 
Poznawane od środka melodie, które uzdrawiają pamięć. 
Burze podziemne, kiedy najważniejsza staje się 
rozpiętość ramion. 

* * * 

Siedzę na czubku najszczuplejszej brzozy, 
a ty trzymasz się za ręce i wokoło biegasz. 
Znowu: papier nas łączy, papier rozdziera. 
  

______________________________________________ 


Ogród 



Nie boję się ciebie, Tania. Chociaż czasem sypiasz ze strachem, 
jest to kochanek bezpieczny – poduszka pamiętająca kształt głowy. 
Tej nocy znów skurczył się; kilka piórek usiadło na twojej dłoni. 

Śnieg czy popiół? Wyobrażasz sobie urządzone od nowa 
wnętrze ogrodu, gdzie owoc nie kojarzy się ze słodkim smakiem, 
a kolorom jeszcze nie odeszły wody. 

Porcelanowe palce sadzą rzędami kwiaty – języki wywieszone 
z paszczy. Krew z nich płynie i zamienia się w sople. Jednak deszcz 
nie pobłogosławi, nie obmyje winogrona. Musi więc płowieć: 

cynober, pąs, purpura; szklana aureola, korek wydrążony spiralnym 
korytarzem. Światło cieknie przez poranek i zaczyna się usychanie. 

* dwa dmuchnięcia w zawiązane piąstki * 

Wyłoniłaś się z dymu, modlitw i samotności; ze słów gradowych, 
szukających najzieleńszej ze świątyń. Dzisiaj to jesień bez odwrotu, 
proch i koszmary zwisające z obłoków. Tak zostaje się świętym 
tułaczem – stuka w okna ojców, ściska gardła matek. 
  

______________________________________________ 


Dum spiro, spero 



Ta kraina jest moim najwierniejszym skurczem. 
Nie pozwala się podnieść ani utrzymać melodii. 

Szkic otwiera się nakłuciem palca: naiwnym rozmazaniem 
własnych wątpliwości. Wszystko na zdrętwiałych kartach, 
które przecież miały być wyborem – wygasnąć, 
a nie przegryzać ściany zszytego korytarza. 


Wdech – biel to nie kolor. 

Mów do mnie. Zapadasz się w śnieg coraz bardziej. 
Kiedyś byłaś schronieniem, przyjemnym namiotem, 
w którym chowałem się przed chłodem i piaskiem; 
a teraz – teraz już nie ma pór roku. 


Wydech – skraplasz się na witrażach. 

Znalazłem w tobie nową samogłoskę, której nie poświęcono 
jeszcze strony z ozdobnym inicjałem; którą dopiero rozepną 
brudne słowa, imiona, litanie, 

zdradliwe miazmaty. Przebite dłonie pełne masz rtęci. 
Ale ulgę przynosi cierpienie, ciepłe i niewymagające, 
które rozlewa się gwałtem po całym ciele i nienawidzi, 
kiedy z nim walczysz; cierpienie oczekujące dobroci, 
cierpliwości; ciche i senne niby podwodne wiatraki. 


Wdech – zwierzę chce, żeby je głaskać. 

Szedłem do ciebie krokiem linoskoczka. Pamiętam drzewa 
białe i chude jak dziewczęce kolana i dziwne wieżyczki po bokach, 
które nie dawały światła, zabraniały jedynie pobłądzić. 

Z daleka już rozpoznałem dziecinną zabawę w okaleczanie: 
znajdzie – nie znajdzie. Na stole rozlało się mleko, twoje odbicie 
falowało w filiżance. Ktoś chwycił kołatkę: to mnie uderzano. 


Wydech 

Sińce pokryte zarostem. 
  

 

 

 


______________________________________________ 


Kołyska 



Ten sen półświadomy, którym wypełniasz rdzewną anatomię 
(do ssania pęczek maku w chusteczce i skrzypiące podłogi), 
nie chce już wznosić się nad powierzchnię i opuszczać powiek. 

* * * 

Poza kolejnością odwiedzasz mnie, patronko niemych placyków 
(tutaj nikt nie pyta o drogę, tutaj tylko niedokończone budowy); 
wychodzę przez okno dachowe i opieramy się o siebie plecami, 
patrząc jak przez kominy spływają do mieszkań koszmary. 

Mówisz z bajek nie można się wyleczyć i znów rośniesz 
w wyrzeczeniach, które zawsze uważałaś za akty pochopne. 
Chociaż nie zaczytuję się w tobie, nie pocieram niecierpliwie 
narożników kartki, to jednak chciałbym poznać obie strony. 
Widzisz, burza się zbliża i ten wiatr bezdomny, który klęczy 
pod progiem, potrzebuje rozgrzeszenia z obojętności. 

Ten wiatr kiedyś wróci dla nas zaśpiewać. 

Zielona kapliczko ze złuszczającą się twarzą, wypij mój cień; 
kawałek węgla, którym pisałem Noc Świętojańską, gdy wokół 
umierały kwiaty paproci. Przypomnij mi proste piosenki, obrót 
starej monety w dłoni; rozdzielmy, moja niech będzie choroba, 
twoje lecznicze wrzosy. I wiatr, co obiecał kiedyś zaśpiewać. 

Ukołysz nas, wietrze, ale jeszcze nie teraz. 

  
______________________________________________ 


Fotosynteza 



Czy jestem podwójna – wyrzut sumienia i rzeźba zamknięta w ogrodzie? 
Tak, dlatego cztery, cztery masz dłonie, pory roku usychające w wazonie. 


Tylko graj mały bębenku, podrzucaj przedmioty, które nosisz w sobie; 
zasypiaj z głową na parapecie, z rękami pełnymi martwych ptaków. 
Twój sen niby biała wieżyczka strzelająca do nieba z iglastego lasu. 

Jesteś duchem starej litografii; małą dziewczynką klęczącą na trawie. 
A ten las zimowy milczy jak baranek, którego chronisz przed chłodem. 
Dwa węże wysuwają się z kłosów, dwie stópki płyną razem ku słońcu; 
śnieg, który pada, jest czerwony, ale czerwień nie oznacza już koloru. 

* * * 

Pisałem te dni krótkich zawahań, kiedy bałaś się przyznać, że z koszem 
pełnym cytryn spadłaś ze schodów. Kary zawsze powinny być srogie, 
mówiłem: rysuj motyle, stój na jednej nodze. I zaufałaś wiernej sowie. 

W słoiczkach na parapecie sadziłaś egzotyczne fasole, które obumierały, 
ledwie zdążyły przebić się przez warstwy gazy i zlizać światło z szyby. 
Bawiła cię ich zielona bezradność, pamiętasz? Przecież to my byliśmy! 
Teraz ja za oknem, ty w swoim wazonie (dotyk przecięty szkłem sezonu); 
odwijam cię – kolejne zwoje – w środku znajdując tylko ziarnko popiołu. 


Pod nogami kartki – białe, deszczowe witraże. Tu drzewo wyrosłe z wody 
poprzewracało stoły. I pali się już, pali się drzewo, zaczekajmy aż spłonie! 
  

______________________________________________ 


Origami 



Powstałaś ze skreślenia słów niepotrzebnych. 
Stuk-stuk: biały lis, biały jeż, biała biedronka. 

Pod parkietem schowałem kiedyś pióro flaminga. 
Wybaczcie mi, zjawy o różowych mankietach, 
nie pamiętam – przepadły schowki z dzieciństwa. 


Podnieś głowę, niech śnieg napada do środka. 
Stuk-stuk: zimno, które nie pochodzi od nas. 

Papilarne planety? Są bezbożnie wypalane palcami, 
które, pielgrzymując przez włosy, przecinają ich tory. 
Śpij, śpij na stojąco, niech koszmary ogrzeją ci stopy. 


Wyglądając przez okno stajesz się jego częścią. 
Stuk-stuk: twoje ramię – niemalowane drewno. 

Znowu spadają wezwania naszych imion, litanie 
jak przejście pod stropem zapomnianej kopalni. 
Końce niedługo się zetkną i wyklują się oczy. 


Papierowy ptaszek płynie papierową rzeką. 
Stuk-stuk: papierowe ogrzewa go słońce. 

Jestem w domu. Musisz pukać głośniej. 
  

______________________________________________ 


Łańcuch głodowy 



Powieście mnie za zrośnięte nogi – niech krew rozerwie mi głowę! 
Przywróćcie dziś zamierzchły obyczaj, spisane na piasku patykiem 
wchłanianie krzyków, pożegnań i nieporuszeń. Niczym nowe Pytie: 
pełne groteski, pełne nadziei na tłumaczenie wzajemnych strachów. 
Zobaczcie teraz! Jak pęka kręgosłup – najwierniejszy pasożyt ciała. 

(monstrum ulega obramowaniu mucha ląduje na brudnej szybie) 

Pamiętam łąkę i dwa bociany przecinające zieleń. Niebo trzeszczało 
niby dziadkowe radio (kiedy dziadek umierał, wyrwano mu antenę). 
I pożarły mnie bociany, a nazajutrz dzieci dalej ssały biały ferment. 
Już nikt tam nie mieszka. Stonogi, tyle zostało mnie pod kamieniem.  


______________________________________________ 


Pierwszy ścieg 



Znów śniłem cię martwą; do stóp miałaś przywiązane zające 
i zielone światełko na szyi – tylko twarz zostawiłaś w jeziorze. 
Wybacz mi, wybacz wszystkie potopy, które rozmywają Boga. 

Najpierw byłaś moją poranną modlitwą – obrotem koralików. 
Potem pierwszym śniegiem, pierwszym lekarstwem na języku. 

Jednak coś przechyliło się i stropy popękały; muzyka przycichła, 
a słońce zachodziło wzdłuż ramion. Przypominało to wędrówkę 
na koniec świata – tu smoki umierają! krzyżując we mnie ogony 
– korzenie raju. 

Tęcze płowieją, dni pokrywając ziemią i łuskami; nawet motyle 
na twoich kolanach niczego już nie rozchylają. Wysycha delta 
najcieplejszego kraju. 

 

Inne teksty autora