Pióra i kości

Adam Wojtyła

Żebro I (sieroctwo) 



Projekcja pleców: 
                            w szklanych bańkach dojrzewają dzieci- 
kwiaty. Choć to dopiero stadium poczwarki, tłuste odciski 
palców pełzną posadzką w kierunku witraży. W pośpiechu 
rodzą się barwy – jak dotyk przeklęty, lecz najwierniejszy; 
światła uśmierzające księżyc podczas najwyższej kwadry. 

Dlatego nawet ptaki wracają do ciepłych małżowin. Głowa 
opada na dno i znowu budzę się z szyją przeciętą napięciem 
powierzchniowym. I nie chcę nic w zamian, tylko kwadrat 

cienia, w którym zmieszczą się stopy. Przekłuwam opuszki, 
a następnie nawlekam krople. W czasie deszczu wysychają 
wazony. 


__________________________________________________________________ 





 



Żebro II (zwijanie się w kłębek) 



Najpierw unosi się razem, później snem opada w samotność, 
gdzie w muzykę strojone są przekleństwa. Dlatego modlę się 
do świętego dyrygenta: niech pozrywa struny, niech uśmierzy 
brzmienia. 

Znam instrument bezdźwięczny – w trzewiach siódmej góry: 
kolczaste nuty i rozstępy; chromatykę żeber, w którą pisklęta 
wkładają wyszczerbione dzioby. Choć krew wypełnia busolę, 
nie spływa ku północy. Piórami oraz woskiem okleja akordy, 
a następnie rzuca bogom pod stopy. 

Skóra płonie, a smyczki siwieją w stronę zakończeń. Melodia 
pustynna wybrzmiewa nierówno: to zaledwie kilka skurczów 
róży jerychońskiej. 


__________________________________________________________________ 





 



Żebro III (odwilż) 



Budzę się ze śniegu, lecz poranek nie chce krzepnąć – 
w ciasnych dziuplach fermentuje niebo, a półsłodkie 
usta to przyczyna korozji – jedno życie muszą oddać 
rudoskrzydłe sowy. 

Wiedziałem, że przed chłodem nie uklęknę, że dłonie 
błogosławią deszczem, który znika przed dotknięciem 
ziemi – ucho igielne zasklepione od nadmiaru wilgoci. 

Dlatego – pulsuje droga tysiąca dzwonków, iskrzy się 
kręgosłup. Kroplą krwi otwarto sezon burz i powodzi. 


__________________________________________________________________ 





 



Żebro IV (kapliczka) 



Białe jaskółki latają nisko, coraz niżej; tylko cudzy krzyk ślizga się po gryfie 
podwodnej bałałajki. Połknąłem to wycie – garść kamieni pchniętych w ciszę 

i otwarłem pudełko rudawego puchu, legowisko martwych wróżek. 
To najmniejsza z próśb – o modlitwę dłoni wrastających w skronie: 


Nie miejcie mi za złe, że znowu przychodzę po chleb 
jak po rozczarowanie. Chciałem utonąć razem z wami; 
żeby zawinięto mnie w szmaty – płótna z poronionymi 
obrazami. Możecie więc palić sztalugi, rozbijać zegary; 
pulsujące wskazówki wtykać w młody owoc granatu. 


Znam ten głód – palce przywiązane do ptaków. Gniazda, 
które skrzydlate monstrancje wyplatają w zaułkach ciała. 


__________________________________________________________________ 





 



Żebro V (katarynka) 



Widziałem żyrandol w opuszczonym klasztorze. 
Nie było tam boga, dla którego mógłby płonąć. 

Na wystającym maszcie przysiadła wrona. Miasto zalała woda! 
Dwa posągi zderzyły się głowami. Ktoś wiosłuje, rozpędza serce 
dzwonu, komuś za kołnierz wlewa się śmierć – 
śmierć tymczasowa. 

Na kolumnie pochylonej ku ratuszowi jakiś święty wyciąga rękę. 
Na pomoc! – powinna już krzyczeć dziewczynka z sinymi dłońmi 
(od pasa w dół przygnieciona wozem). Ale – spokojnie! Oto dach 
kościoła. Pochylcie głowy, ofiara spełniona. 

Pierwsze umarły łabędzie. 
Nie dało się tego uniknąć, do końca będzie słychać przekleństwa: 
Żyrandol! Przeszedłem pod żyrandolem. Na schodach wodospady 
grzmiały; woda za kostki sięgała temu, co spał pijany na tronie! 

Ofiara spełniona. 
Nóż wbity do stołu, spławik dryfuje ponad jej czołem. Żółte motyle 
obsiadły rozchylone usta; zamiast berła i jabłka – kukiełka, gałązka. 
Kataryniarz zakręcił korbką i jeszcze chwilę miechy udawały płuca. 

Z beczki po kiszonej kapuście ktoś wystawił głowę. To zmierzch epoki! – 
krzyczą w starym młynie, a gołębice grają na fletach. Z oczu wypełzły 
chrabąszcze. Król utonął w złotych rzygowinach. 


__________________________________________________________________ 





 



Żebro VI (szpital) 



Ślimaki, ślimaki! Wypełzają z mojej zabandażowanej głowy; 
zabrakło już łóżek – plecy oparte o butelkę zielonego napoju. 

Dom: dworzec, na który zawsze przychodzę spóźniony, 
na którym tylko wykolejone pociągi i niewyraźne głosy. 
Przejścia podziemne, a więc rozpacz – gdy schodzenie 
oznacza coraz mniejszą żywotność i ciemniejące oczy. 

Z brzucha wyrasta wieża przecinająca zgliszcza: kaganki 
stłukły się (płonie oliwa!), w lochu hoduję wściekłego lisa. 

Szybko, szybko! Trzeszczy pozytywka: 
to moja wiara – ludzka matrioszka; jak atrament 
przesiąkająca czerwoną wełnę. Na dnie – jajo kolibra. 


__________________________________________________________________ 





 



Żebro VII (ofiara) 



Tutaj jesteś bezpieczna, owinięta tłuczonym szkłem i kocami. 

W te białe noce strach to pióropusz ciała – zabójczy totem, 
który jak przebiśnieg rośnie na wznak (to krzyżyk w oknie), 
na znak umierania. 

Tutaj stoją domy z cieknącymi dachami łączące pocieszenie 
i błogosławieństwo: ktoś nie śpi jeszcze, ale płacze nad nami. 

* * * 

Ulepiłem ją, to znaczy – wszystko, co dobre; złożyłem z piór, 
kości i zakrwawionych bandaży. Później żałowałem: gdy piła 
cudze ciepło przez zaostrzoną słomkę albo grzebała sztywne 
ptaki między kolcami. 
                                     Dzikie smoki lizały jej dłonie, ale ona 
była najodważniejsza – czerwony grejpfrut nabiła na korzeń. 

Tutaj jesteś bezpieczna, tylko oddaj włosy, nie oddychaj ustami 
– głowa rozplotła się razem z warkoczem. 


__________________________________________________________________ 





 



Żebro VIII (kołysanka dla uwięzionych) 



Wybudowałem balkony, na które spada ścierwo poetów – 
żylaste embriony. Ich krzyk jest gąbką: zamienia grzech 
na wyjątek. 

Wieże kościelne przypominają nastroszone pióra nielotów, 
lecz, aby unieść moje koszmary, skrzydła mają zbyt wątłe. 

Dlatego szarpię obrazy, nie wierzę, że można czytać skórę 
(zrośnięte kolana i łokcie), psalmy ku czci nieszczęśliwych 
zakończeń. Korzenie zakwitły otwartymi dłońmi i skrzypią 
na nich huśtawki. 

Huśtawki – choć nie uśpią czasu, to ciągle muszą kołysać 
ciało, glinianą ambonę, na której tylko wołanie o światło. 

Kościelne zegary to twarze bez imion. Nie słychać cykania 
świerszczy. Na kościstych gałęziach dojrzewają zaciśnięte 
pięści. 


__________________________________________________________________ 





 



Żebro IX (tarło) 



Piekło to księga podmorskich imion. W ostatni dzień 
wiosny otwiera się przypływem, wyrzucając na brzeg 
drapieżnych męczenników. 

Błazny tłumaczą zawodzenie syren i pieśń wieloryba: 
Świętujcie! Palcie z nami najwyższe ogniska, tańczcie 
w kole – nawlekając na język żyworodne strzygi oraz 
mityczne poczwary. Kiedy z kręgosłupa rosną płetwy, 
zaczyna się! Imię dostają latające ryby albo topielcy. 

Kameny pobudzają tłusty płomień, dlatego twardnieje 
woda. Płoną warkocze komet i Wielkie Wozy; Morza 
Przesileń i Morza Spokoju. Podwodne burze i strachy. 

Słodkie oceany? Chodźmy, chodźmy! – aby tam zginąć, 
utonąć po raz ostatni. 


__________________________________________________________________ 





 



Żebro X (skurcze) 



Nie mam już twarzy: tego fragmentu wilgotnej ziemi – darniny 
wyrwanej z ciała, runa zagęszczonego bezsennością i korzeniami. 

Kąsające owady stały się patronami głowy. Jak czary dla niewierzących; 
płonące obręcze, przez które rzucam się w świat i zamarzam. Na końcu 
języka rosną baobaby pokryte prochem. 

Nawoływanie: chcieli obgryzać mnie jak obgryza się kości ssaków 
ze zjeżoną sierścią; pruć i szarpać skórę – aż do miękkiego rdzenia. 
Ale tam tylko chorągiewki ciągnięte przez bagna i żałosne kokony, 
to już nie czary, to bardziej okrutna magia: zlizywanie z chodnika 
okruszków rzucanych bezdomnym ptakom, wyrzekanie się świata. 

nieistnienie 
nieistnienie 
nieistnienie 

– rodzaj ciemności, do której wzrok się nie przyzwyczaja. 


__________________________________________________________________ 





 



Żebro XI (ornitomancja ) 



Młodość – to łyżeczka miodu w szklance ciepłej wody. 
Posmak zaufania, jak w czasach wspólnych modlitw. 

Patrz, tato, nie jestem już samotnym wiatrakiem, gdzie 
miele się koszmary. Wyrzeźbiłem pokój – ciasną bryłę 
chleba. Każdy szuka dachu, który nie będzie przeciekał. 


Młodość ma ciało sikorki. Gnieździ się w dłoniach, 
a każdym porzuconym piórem wyrasta poza dotyk. 

Patrz, mamo, ćwierkające kukiełki usiadły na moim 
ramieniu. Nie chcesz, żebym wyskoczył, jednak już 
nigdzie mnie nie ma. Moja pierś kamienna i chłodna 
zamienia się mauzoleum. 


__________________________________________________________________ 





 



Żebro XII (ornamenty) 



Padało całe lato i wszystkie potonęły. Pamiętam: brudne niebo 
w pręgi – nigdy niegłaskane zwierzę – i słoik dżemu z dzikich 
poziomek wkopany pod ziemię. 

Był także park, a w parku liście gnijące w miskach fontanny 
oraz rzeźby zamalowane brunatną farbą. I błoto pełne miłości: 
Ona mówiła: wypełznij z mojego brzucha, wyleż ciepłe miejsca na mojej twarzy. 
A kiedy odchodził (przez jej sen, jak złodziej): zaciągnij się, zachoruj mną cały. 

I nazwali ten porządek wiarą, ale to były tylko domysły; ścieżka 
strachu prowadzona nienaostrzonym ołówkiem – krew na szyi. 

Spłonęło lato i wszystkie pousychały. Jest więc susza, wiercenie 
studni rozgrzanymi wiertłami i przechodzenie w ból tak głęboko, 
że staje się on wszechświatem (siecią rzuconą w ciało). Na dnie 
kałuży chrapią obrzydliwe Goliaty. Tutaj moje serce do walki: 
powlekam literami kamienie, którymi Dawid rozłupuje czaszki.


__________________________________________________________________ 





 



Żebro XIII (topielcze dryfowanie) 



Jestem pewien: kiedyś poręcze prowadziły mnie równoległe. 

Wilki liżą moje oczy (powieki na małych, czarnych nóżkach 
modlą się do owadów – rosiczki od zawsze wymagają ofiary), 
już nie zasnę w sobie. Brzuch mam twardy. Pożeram demony 
i suszone kwiaty. To jest cyrk. To wszyta chimera. To ogień. 

Ucichły bębny i skrzypce. W rozbitej latarni obudziły się piski. 
Przy trójkątnym stoliku nieważcy kowale (cienie wcięte w sufit) 
przetapiają słabości ciała jak najrzadsze rudy. Trwa ich ekstaza. 

Metal krzyczy, młot schodzi bokiem i miażdży skroń baletnicy. 
To dryf w epifanię: niebieskie piórka na mieliźnie pleców, szyi. 

 

 

  • Szukajcie więc (na bosaka)! Szukajcie starych kaskad. 
    Poręcze przecinają sitowie: po jednej ślizga się oddech, 
    po drugiej misterium – ciernie rozpuszczone w wodzie.



__________________________________________________________________ 





 



Mostek (suicidium) 



– Tędy nie przejdziesz. Twoja krew nie należy do mnie. 

Zaciskam palce i sprawdzam, ale mam tylko rękojeść. 

 

Inne teksty autora