Oczy Freddiego Kruegera

Joanna Treder

 

Spod ronda kapelusza wzrokiem całkiem dzikim

Patrzyłeś i się śmiałeś niczym Freddie Krüger.

Za oknem czarną blachą zalśniły chodniki

I w ciepłej mżawce tajał niezniszczalny Brueghel.

 

A była niemal wiosna i twój wzrok wariata

Z północy oknem nieba na mnie się zślizgiwał –

Nie było dnia. Nie było ofiary ni kata,

Noc tylko, noc dysząca wonią snu i piwa.

 

Zabrakło mi na zawsze obcych słów Ginsberga,

Na dnie kieliszka Rimbaud uśmiechał się czule;

Podstępny płomień cicho po polanach pełgał,

Skradał się, karmił zimnem, obcością i bólem…

 

Nie było po co bronić obcości i zimna.

Daliśmy się płomieniom strawić do ostatka.

A może w myślach zaszłam dalej, niż powinnam,

Diabła w kieliszku biorąc za niemego świadka?

 

A może była wiosna. A może papieros

Za blisko ust i twarzy od twego zapłonął,

Choć jednak za daleko, by zakląć: Te querro…

 

Nigdy mnie nie dotknąwszy, opuścił zgwałconą.

 

 

 

2006

Inne teksty autora