Że śmierć to tylko utrata przytomności:
w końcu przypominam sobie i o tym.
I gotowa wersja
przestaje być ostatnią, nie sprawdza się.
I właśnie teraz natrafiam
na ślad tej sceny: gorejące widmo
słońce mięknie, kurczy się. Zimne miejsca naszych
palców nic nie czują. Więc jednak?
Wygrywa było i jak mdła pigułka
krzepnie w gardle. Ciągnie za sobą, za mną pręgi
blizn: ogrody, wyspy i ofiary. Pęcherz
wypalonych dni. Ślepia porażek.
I wrzawa się zaczyna, wielka. Akry nieba
w ulewie, blednie twarda siatka obłoków. Grzbiety
z grząskim piaskiem osypują się na boki.
To jak jest, jest obrotem
snów i rzeczy.
Siedzimy pod gęstą skamieliną wody.
Wiatr posłusznie popycha liście w stronę morza, a
Wielka Ziemia cię ogarnia.
Wielka Ziemia tobie się otwiera.