w październiku chodziło się na kasztany, nad rzekę
kolorową pielgrzymką,
parami – trzymając się za ręce
chłopcy wyszarpywali dłonie
z przedwcześnie matczynych uścisków
ze zgrozą myśląc o żonach, o kobietach,
o piersiach wielkich jak dynie
tymczasem rzucaliśmy się
na kolczaste kulki
z tych niedojrzałych wydłubywaliśmy
owoce łaciate jak krowy
pod nogi leciał deszcz kolczastych kartaczy
roniąc lśniącą zawartość
te chwile pożądania
najczystsze momenty pragnienia
kiedy spocona skóra rwała się, by spotkać
ukryte w kieszeniach brązowe gładkie kule
a w oczach rosła chciwość
bo z wysokości lał się błogosławiony deszcz
półtony rude i rdzawe, cenne jak monety
błagaliśmy by rozrosły się nam przepełnione kieszenie
czekaliśmy na cud, na potop, na plagę
cali w liściach
gotowi walczyć na śmierć i życie o te małe skarby
furią, krzykiem, śmiechem
ogłaszaliśmy dzień udanych zbiorów
rojąc, że można pragnąć silniej
można czekać na więcej niż kolejną jesień
z bijącym sercem, z oczami obolałymi nadmiarem,
wierzyliśmy, że kiedyś nieznana rozkosz połamie nam kości
doortje: Jeżeli masz na myśli to, że rzeczywista (wręcz soczysta) tematyka dotykania wilgotnymi dzieciecymi dłońmi gładkich kasztanów ukrytych w głębiach kieszeni jest sto razy ważniejsza niż większość patetycznych wyimaginowanych pseudo-egzystencjalnych rozprawek w stylu "jak mi ciężko z pomrocznymi potworami w mojej duszy" TO CAŁKOWICIE SIĘ Z TOBĄ ZGADZAM! ;))
No, kce sie plakac, to takie fajne czasy byly, ale to chyba kazdy wie, nie?
No, kce sie plakac, to takie fajne czasy byly, ale to chyba kazdy wie, nie?
No, kce sie plakac, to takie fajne czasy byly, ale to chyba kazdy wie, nie?