Panie!
ciąłem z gwinta
powiedzmy rano
na mokrym przystanku
nikogo nie obchodzi jak długo
i dlaczego fizjologia
wyprzedza psychikę
drżą ręce czasami
robię pod siebie
ale piję za plujących sobie w twarz
za kobiety które muszą
na ulicy
za chłopca z podbitym okiem
i jego wyskrobaną siostrę
za kłaniających się nisko
żeby nie musieli się kłaniać
i patrzących wysoko
żeby oślepli
wiem
bardziej przypominam psa
gdy okolicę wypełnia serenada
zakochanych szczurów
chwilę nucę
lecz słowa o wielkiej miłości
puste i głodne
znikają w rudych kopcach a w twarzach
z pierwszych stron
przegląda się owadzia inteligencja
myślę
lepiej wydalić
jeśli już się połknęło
ludzką mądrość
Nocą latarnia
trochę jak niewinny liść
trochę jak ciało wisielca
blade ciało
liże mur kamienicy
śnię w jej przebitym boku
miedziany kolor nieba
i wargi tłustego dymu
z których tchnienia pomordowanych
kapią na parapet
Panie!
Od kiedy Syn Twój
zamienił wodę w wino
kloszardzi zaklinają deszcz
Od kiedy umarł
miłość wiruje
jak pozbawiona skrzydeł
niedobita mucha
rodzą się uczciwi złodzieje
rozmnażają święci mordercy
W mętnym lustrze kałuży
moja twarz...