Sprężony w susie mijałem
Łąki z przepaścią hybrydę
Wtem tnący pisk usłyszałem
Co bieli rwał piramidę
Podniosłem przedmiot matowy
Co barwą przystawał glebie
I rozmiar miał standardowy
Wgłąb patrząc ujrzałem siebie
To lustro było niezdarne
Niewarte kroci dukatów
Promieni refleksy marne
Zmieniało w głębię pryzmatu
Za siebie lustro cisnąłem
Choć w przepaść padło - nie pękło
Nieświadom szczęścia z mozołem
Łapczywą wziąłem je ręką
Kalecząc palce widziałem
Wyraźne teraz figury
Blask lustra raził nawałem
Nieobce kreśląc kontury
Barw potok mażący wstęgi
Tych, których się nie wymienia
Trząsłem się widząc pręgi
Na tle własnego imienia
By lustro przejrzyste było
Myłem je śliną i łzami
Ruszyłem w przestrzeń zawiłą
Szybując nad obłokami
Choć nieraz lustro ustawiam
Wykwintnych używam miarek
To ciągle wprost uzmysławiam
Że spóźnia się jak zegarek
najlepszym tego przykładem ostatnia strofa i "wprost" jako zapchaj dziura:))
więcej czucia mniej matematyki:P
zgrabnie operujesz rymem co muszę przyznać chyląc czoła
pozdr