Nierównym krokiem, bez szyku
Marszruta była im zwadą
W tłumionym nicości krzyku
Sunęli do El Dorado
Stanęli spocząć na chwilę
Schwyconą w drodze ukradkiem
A żeby nie zostać w tyle
Wirować pragnęli statkiem
Życiem przez palce płynęli
Raz bryzą, nieraz burzami
A żagli nie widząc bieli
Zostali galernikami
W porcie z Odysem pospołu
Pili w malignie skąpani
Mówił: Nie trzeba mozołu
Lecz dla was nie ma przystani
Kluczem lecieli znad morza
Gdzie ptaków błękitnych chmara
Nad sobą, w mętnych przestworzach
Dostrzegli pióro Ikara
On spadał w mroczność rozwartą
Oni ku blasku się pięli
On krzyczał: Warto jest, warto!
A oni kluczem lecieli
U kresu będąc, z przestworzy
Kluczem sfrunęli gromadą
Niestety klucz nie otworzył
Przegniłych bram El Dorado
Zawarł się we mnie lekkim klimatem smutku...........lecz jest parę potknięć rytmiki...........i rym elementarzowy - co nie znaczy, że z tytułu klimatu nie może być..........Serdecznie Pozdrawiam!
oj jest jest... ;)