nasypy kolejowe
unoszą się i opadają
jak wielkie czarne fale...
staram się oddychać
w ich rytmie -
nie za szybko i nie za wolno,
ale nagle orientuję się,
że na oddychanie
już za późno
bo naprawdę
znajdujemy się
pod wodą.
kiedy chcę się odezwać
czuję, że z ust
powypadały mi
wszystkie zęby
i poruszam
pustymi szczękami;
kiedy próbuję zamachać rękami
widzę, że
posiadam jedynie płetwy;
a kiedy usiłuję wstać
spomiędzy nóg wypływa
i ścieka na brudną podłogę
ikra.
rodzę ławicę kolorowych rybek,
pływają między współpasażerami
te moje śliczne słodkowodne dzieci;
proszą o jedzenie,
domagają się zainteresowania,
pragną pieszczot.
zagarniam je wszystkie
pomiędzy wystrzępione płetwy,
tulę do siebie i karmię planktonem,
za mamusię,
za tatusia....
jakiego tatusia...?!
a potem uprzejmy pan pasażer
o wyglądzie dostojnego kraba
szczypcami otwiera nam okno
żebyśmy mogli wydostać się
między czarne fale,
które jednakowoż znów
stają się nasypami kolejowymi.
więc dusimy się porzuceni obok torów
a nasze łuski lśnią w świetle latarni.
jakaż ulga, że nie mamy świadomości
i nie czujemy, że umarliśmy.
Za długie i mało treściwe.