jesienią, gdy się przestrajam, nie wiercę otworów
odrywam się jak kropla od parapetu
i spadam, spadam... spadam
do końca spadania już niewiele zostało
będzie plama
na podłodze z trawnika
przed twoimi stopami
na podłodze z trawnika... przed stopami
wdepniemy w nią razem
później
powoli
i delikatnie przykryjemy nią zadrapania
których dostarczyła nam wczorajszość
a potem
zdrapiemy ze słupów wszystkie ogłoszenia
wszystkie nekrologi i reklamy
i będziemy się przyglądać
nagiemu miastu
w końcu
gdy już po nas przyjdą
pokażemy im języki
brudne od przetoczonej śliny będą nam śmierdziały
zlizizną z innych języków:
pochlebstwami, opiniami i nasieniem
zgwałcą nas jak zwykle
każdy po kolei włoży nam coś w usta
z nadzieją najważniejszego w tej zabawie ruchu
połknięcia... połknięcia
nazajutrz porzucą nas
gdzieś, gdzie nie będziemy widzieli swoich twarzy
tak, byśmy mogli pomyśleć
zastanowić się
czy chcemy je oglądać
czy są jeszcze w ogóle do użytku codziennego
i czy pasuje nam w usta szczoteczka do zębów
i tak ominiemy wszystkie uroczystości
wszystkie wesela, pogrzeby
chrzciny i komunie
spalimy wszystkie zaproszenia
i siedząc naprzeciw siebie będziemy patrzeć jak płoną
czekając na chwilę gdy mnie znienawidzisz
Brakuje mi tu czegoś. Brakuje. Może zamiast krzyku wolę poznawanie?
Pozdrawiam!
Oceniam niestety: negatywnie.