wymodliłem dla siebie mosiężny kręgosłup
nie złoty bo śmierdział rajem nie stalowy
bo nie chciałem klatki wokół płuc
tajemny rytuał (wykręcanie energooszczędnej
żarówki) trwał siedem mrugnięć i siedem
klapnięć nieuzbrojonych szczęk
dobry bóg skinął głową na znak aprobaty po czym
pewnym trafieniem przebił swoją (moją) czaszkę a kręgosłup
miękko wślizgnął na swoje (moje) miejsce
jestem teraz nieśmiertelny i tylko
gdzieś tam wystaje mi
około osiemnastu centymetrów
świętego mosiądzu
Równie dobrze mogłem przed - przeczytaniem
Tu zaproponuję nieśmiało zmianę:
"pewnym trafieniem przebił swoją (moją) czaszkę a kręgosłup
miękko wślizgnął na swoje (moje) miejsce" - uciąć swoją moją i swoje moje, bo czasami najprostsze wyjście (w tym przypadku brak) jest najlepsze. Rozstrzygnięcie czyja czaszka i czyje miejsce pozostawisz czytelnikowi tym samym. Jak myślisz?
I jeszcze nie wiem, bo ten wystający mosiądz to powinien zgodnie z wszelką logiką wystawać w jednym miejscu, a piszesz, że gdzieniegdzie - tak, jakby wystawał z różnych miejsc kumulując się do 18cm. To mi trochę zgrzyta.