Znów o trzeciej nad ranem
kręcili się po schodach,
zjeżdżali po poręczach,
jeździli windą z góry na dół,
bez śladu jakiegokolwiek celu,
od tak po prostu, najzwyczajniej w świecie
próbowali przyprawić się o zawroty głowy bez pomocy alkoholu.
Póki co jednak spowodowali jedynie,
że na moją biedną głowę runęła cała klatka schodowa
a chmury próbowały udusić mnie powietrzem.
Teraz leżę,
wygrzebałem się spod ciężaru gruzowiska,
jednak na powiekach pozostał kurz niemożliwy do strząśnięcia.
Przerażają spoglądające z lustra zaczerwienione oczy,
teraz białka można by w zasadzie nazwać „czerwkami”,
z tym, że słowotwórstwo o szóstej rano
nadaje się jedynie do utopienia w szklance pełnej kawy.
Wszystko starasz się zakreślić jak najmocniej. Po co? Zamiast rysować kształt to po prostu jedziesz pędzlem od dołu do góry. To nie obraz w tym wypadku, a kawał pomalowanej ściany. Wybacz za taką metaforę, ale wydała mi się najodpowiedniejsza!
Nawet w tekstach, które niektórzy uznają za ,,pociętą prozę" słowo musi oddychać.