tego dnia miasto ubrało się w deszcz.
tego dnia facet z żonkilem stał na przystanku.
i stały przesiąknięte budynki
i jeszcze bardziej przesiąknięte drzewa.
facet był żółty od żonkila,
a wszystko inne było szare.
później ktoś rozbił lustro kałuży
i płaszcz szarej pani ubrał szare plamy.
mijały go parasole, takie z metalowymi stopami
bez rąk z głowami uniesionymi wysoko
i były jak wyspy szczęścia
uśmiechnięte, piaszczyste i nieprawdziwe.
i była bitwa na parasole,
pijany włóczęga płynął parasolem,
gruba pani jadła parasol
i była jeszcze miłość pod parasolem
uśmiechnięta, piaszczysta i nieprawdziwa.
tego dnia tylko trochę poźniej
utonęło wszystko w mokrym ubraniu miasta
wszystkie budynki, drzewa, wszystkie parasole
i jeszcze facet z żonkilem.
A żonkil skończył się dopiero z dniem,
już nie mokry, a kochany Słońcem
tylko jak gdyby bardziej przygarbiony
i jak gdyby płaczący.
Dominik Etienne
Wiersz
·
5 stycznia 2001
-
Duniano no bardzo ciekawy szkoda że tylko jeden:)