później idziemy przez góry
czasem myślę
że od zawsze pałętam się
u stóp
on tylko podnosi brew
mamrocze coś o związkach cienia
z duszą coś o
czerwcowym południu i kącie padania światła
rozpina guzik pod szyją
podwija rękawy
kroki miarowe
nie są jak werbel
raczej podobne do dźwięku wbijanych
na cztery strony świata
gwoździ
pierwszy ze wschodu
spomiędzy Cezara
a Rubikonu
postępowy
drwi z silnego ramienia
uchylając się od młota
drugi
gwóźdź północy
równoległy do linii niebios
dźwiga heraldykę
człowieczeństwa
wchodzi głęboko
aż przebije słoje
wyklucza sensowne
wyjaśnienia
trzeci zachodni
pokornie hoduje zmarszczki
zazdrości przestrzeni lecz przesuwa horyzonty
jest twierdzą lewej dłoni
trochę pokracznej
z cherlawym kciukiem i wrośniętym paznokciem
ostatni gwóźdź
chwali się kontaktem z glebą
składa się ze
słowa i zapomnianego
echa
widzi
że nie ma innego wyjścia
potem metrum rozmywa się
on zakłada kaptur
rusza pod górę
mówiłem mu przecież o moich pęcherzach
górę zdobędziemy szturmem
cedził przez zaciśnięte zęby
u stóp martwa ćma
nie ma słońca