Miasto budzi mnie krzykiem
dwunastu zbawicieli.
Otwieram oczy, stąpam
po ciernistej pościeli
i mam ochotę zstąpić
pod postacią gołębia
na beton tuż pod blokiem,
choć ojciec to potępia.
Po drodze do roboty,
omijam skrzyżowania,
by oddalić od siebie,
zapowiedź pożegnania.
Nie mogę znaleźć kluczy
i sterczę niczym skała,
szukając jawnogrzesznicy,
która tu zawsze stała.
Klucze do baru „Niebo”
znajduję już po chwili,
uciszając skrzydlatych,
którzy się pojawili.
Siadają na puszystych,
błękitnych krzesłach w barze
pijąc wino i wódkę,
bo ojciec im tak każe.
A gdy opadną pióra
i ciała pod stół wpadną,
gdy pijane anioły
w głęboki sen zapadną,
znów chwycę klawiaturę,
by łowić ludzi w sieci,
przynętą będą słowa,
że są dla mnie jak dzieci.
Znów sprawdzę wiadomości,
znów pusta będzie skrzynka,
znów będę wypisywał
e-maile do koryntian.
wuj ojcu do tego że walimy każdego
jednak jest tu kilka ciekawych miejsc jak chociażby ostatnie 4 wersy
gdzie leży błąd? według mnie w zbyt krótkim rymowaniu