Z więzienia

martyna

 

Wskakujesz mi do łóżka jak promień księżyca podczas nocy majowej. Zakochana szukam na twoich mglistych palcach odcienia normalności.

 Sypiam na co dzień z różnymi gwiazdami. Raz omamia mnie jakaś północna, albo południowo-wschodnia. Te lubię najbardziej. Są takie czułe i uświadamiają mi, że dobrze jest być samą. Dbają o mój oddech i pościel, a czasem i zgniotą robaka, który mieszkał pod łóżkiem.  

Narzucają mi posłuszeństwo. Każą zbierać nieistniejące zioła na polanach z rozkoszy błękitu. Zasłaniają mi złote słońce dymem z papierosa. Jakbym nie miała rozumu – Słucham ich.

Listopadem kochałam się z gwiazdą północną prawie co noc. Księżyc nam wesoło połyskiwał, bez krępacji. Krąg niewypowiedzianych słów zapadł mi za kołnierz. Swędzi jak te komarzyska. Nie można podrapać, bo będzie blizna. Nie da się usunąć samemu, bez tej chemii świata.

Może śmierć pomoże mi zapomnieć o intrygach z pi razy oko listopada i o majowych nagich nocach. Moje ciało odchodzi, dusza odlatuję w cichą dal. Nie czuję już ziemi, nie widzę słońca. Błądzi we mnie troska o żywot pleśni na ostatnim kawałku chleba.

Tu nie ma nic. Nawet niczego.

 

martyna
martyna
Wiersz · 3 lipca 2010
anonim