Anemia

Joanna Krzepina

Miał zielone, za duże oczy, a w nich to coś
innego, co kazało babom żegnać się 
szybciej i mamrotać aniele boży do obiadu, bywało, 
że hen, za połowę dnia. Dzieciakom starczały cukierki,
albo lanie - wedle starszeństwa. Z troski i żeby nie zagadywały
jeśli przechodził. Mężczyźni pluli w dłonie.

Musiała w tym zamieszać Odmienica, chyba
żeby grzech zatajony - szemrali po zagonach. Przekleństwo, 
lub wola boska, taki chłopak. Jasny, skóra cienka i to patrzenie
inne niż nasz Wojtek, Zahorodnych Andrzejko. Na wskroś. 
Mały, mały, dorósł siódmego roku, mówił jak uczony
czy wariat, a ciała nie nabrał;

zahuczało. Czemu nad kołyską nie wysmagała brzozową wicią, 
nie wyniosła pod las? Matka, może Strzyga, kto rozpozna? 

Wszystko jest znaczeniem, trwałym porządkiem:
kartoflisko, ogień, dym, wydrapywanie
diabła zza skóry. Płaczki i grudka ziemi, która zostanie
w garści, zostanie w garści.
 

Joanna Krzepina
Joanna Krzepina
Wiersz · 9 lipca 2010
anonim