Miał zielone, za duże oczy, a w nich to coś
innego, co kazało babom żegnać się
szybciej i mamrotać aniele boży do obiadu, bywało,
że hen, za połowę dnia. Dzieciakom starczały cukierki,
albo lanie - wedle starszeństwa. Z troski i żeby nie zagadywały
jeśli przechodził. Mężczyźni pluli w dłonie.
Musiała w tym zamieszać Odmienica, chyba
żeby grzech zatajony - szemrali po zagonach. Przekleństwo,
lub wola boska, taki chłopak. Jasny, skóra cienka i to patrzenie
inne niż nasz Wojtek, Zahorodnych Andrzejko. Na wskroś.
Mały, mały, dorósł siódmego roku, mówił jak uczony
czy wariat, a ciała nie nabrał;
zahuczało. Czemu nad kołyską nie wysmagała brzozową wicią,
nie wyniosła pod las? Matka, może Strzyga, kto rozpozna?
Wszystko jest znaczeniem, trwałym porządkiem:
kartoflisko, ogień, dym, wydrapywanie
diabła zza skóry. Płaczki i grudka ziemi, która zostanie
w garści, zostanie w garści.
Anemia
Joanna Krzepina
Joanna Krzepina
Wiersz
·
9 lipca 2010
-
Grzesiek z nick-ądciągle na tych samych strunach i ciągle tak mocno....
-
Adam "Przełojcan" WostalMyślę sobie, że ta zima kiedyś musi minąć...
-
afronautixdoskonałe