kiedy na woskowym krzyżu umierał różany Chrystus z pajęczyny
Tyberiusz cerował żagle na polakierowanym tronie niepranej korony
a pochodnie mijanych manipułów mrużyły tłumnie oczy oślepione przez palce -
wtedy jeszcze nie słodzono ptaków wtedy jeszcze wiernie budowano lasy
wtedy jeszcze zapatrzenie w szarozłote oczy milczenia nie groziło wygnaniem
kiedy Maria Magdalena rozwijała żylaste bandaże na przelanych poręczach zaciśniętego ciemienia Szymon Kephas czytał jej na głos korzenną baśń sączącą się w igliwie ostatniego znaku Tory -
jego prześmiewcze imię wzięło się z plotki że facet ma zawsze najlepszy hashish na zachód od Eufratu
by nie bolało szkło dłoni rzymskiego miecza przetarte wzdłuż najdłuższej strony połamanych paznokci
by tylko wyskrobać głuchy kandelabr przeprawy ściskając owiniętą głazem twarz fauna Józefa Cieśli
kiedy z grząskiej paszczy delty Mekongu wyłaził Timothy Leary i jego flejtuchowate LSD
Mirosław Tadeusz Szydlik walczył sennie z poduszką wód płodowych pod pachą –
całą noc myślał o zwyrodniałych rachunkach które z nadludzką dozą onieśmielenia będzie spłacał
niczym Orfeusz wydrapujący inicjały na ubezpieczonych stringach kolumbijskiej Eurydyki
niczym bezpalczaste stenotypistki opieki społecznej z przelanym prawem kaszlącej ciszy
kiedy spóźniony Johny Bean przeżuwał postyllę trzeciej desygnacji na mlecznego lorda kanclerza
jego samochód w świetle zapalniczki i smudze dymu udawał bractwo gotowych papierosów -
wczoraj do niego strzelono był przerażony bał się następnej śmierci tak bardzo chciał teraz żyć
jak inna kartka zdrowej mgły przelewanej na poboczu z żył do żył wśród o krok odplutego wina
jak akrostych urodziwie wytłoczony na bezimiennych kurhanach choćby tych dość szybkich za każdą cenę
kiedy ostatni zakurzony Inca kiedy usidlony Tarkwiniusz Pyszny kiedy trzeci rodowity seryjny morderca
ktoś spojrzał w oczy ktoś w napadzie litości ktoś na wyssanej podłodze ktoś fałszywy pogląd na życie -
wówczas dostrzegam Tammuza ze sporyszu który zacnie odchodzi w stronę Salem i błagalnie kiwa ręką choć to malaryczny krzyk mokrego ułamka sekundy zwierzęcego smaku łóżek zza firany smaków i tortur
choć to jakiś regent rozsypał kometę na chorej głowie suchej karmy pogaszonych latarek całkiem symetrycznie wymiernych kronik w których nadludzkim gestem chcą zawsze ufność pokładać prawie wszystkie ofiary dary i całopalenia jako cielce na pogańskim ołtarzu nie rozgorzałych skinień prawie wszystkie niewidzialne libretta bezgłosu noworoczne powieki suplik i okienne parafy zmęczenia madame de Sade kwietnej
bez mała
Potem mamy bardzo wymowną, silną i niezwykle celną anaforę, zbudowaną naprawdę bez zarzutu. I tu wkradł się jednak fragment mrożący krew w żyłach: " szarozłote oczy milczenia". nie muszę chyba tłumaczyć zasady konstrukcyjnej.
Potem jest jak zawsze...toniesz w nadsłowiu, przytłaczasz wielością elementów. Czasem jest to potrzebne - pewnie, ale kiedy występuje w nadmiarze staje się nużące i pozbawione mocy sprawczej. Nie robi to już na mnie żadnego wrażenia. Przepraszam.