Maj jest miesiącem pocieszenia zmarzniętych korzeni kwiatów
uwikłanych w stare miejsca, do których powrót niemożliwie zakłóca
czas. Zmieniając punkty osobności oglądam stare miasto
– zaszczepione psy oddają się trawnikom w resztkach poprzedniego dnia,
a ludzie biegnąc patrzą jak siedzi na brzegu ławki i czyta, a może czeka, wariat.
To nieprawda, że czekanie odbiera słodycz. W tych godzinach mikrosekundy
wyobrażeń kumulują całą przyszłość w dłoniach – zimnych, bo maj rankiem
mrozi skronie chcąc zatrzymać ciepło wewnątrz, na dłużej. Tam, skąd pochodzi ona,
pewnie teraz gra na dmuchawcach rosę, a słońce rzuca promienie na zaspane rzepaki.
Niedługo tutaj dotrze i wypuści te nadzieje, które po przerwaniu częstotliwości
porannego spaceru już nie wrócą. Z resztą to nieważne, pocieszy się zapachem bzu
i dniem, który zakwitnie na letniej sukience.
Kiedy ten czas już minie – zapach kwiatów i pyłki nie będą
drażnić oczu – niech to nie uleci z jesiennym wiatrem, ale spadnie nam na głowy
ciepłym deszczem. Miasto zamienimy w marmur, na którym krople zaschną jak
pierwsze wino miłosnego grzechu.