Państwo, Alexandrze, nie wyznacza granic,
ono tylko istnieje na styku dwóch języków,
obcej mowy i słów, których znaczenie
zamknięte jest w dłoniach.
To nie to samo morze, które dotyka brzegów
i nie te same brzegi, które do morza wyciągają
ponure pasma plaż. A jednak można objąć
tę wodę i zebrać z niej sól na poczet przyszłych
ran. Wystarczyła chwila, Alexandrze, by ruda Maj
pojęła, że państwa zmieniają imiona, a każde
ramię ma swój koniec.
A może te ramiona, to tylko ciąg jednego, tego samego ramienia, tylko podzielone jest na imienne odcinki? Wtedy można by odsunąć wszystkie straszne zakończenia, skarpy, z których jak się spadnie, to można dopłynąć do lądu tylko w szczątkach, jeśli morze nie postanowi pochłonąć na amen.
Figa, tylko jeśli się powtarzam ;)
Ta myśl o państwie i językach zapętlona jakaś mnie się zdaje i trochę nie rozumiem (możliwe, że też jestem przygłupem).
Myślę, że ten ton (lekko dydaktyczny) pomaga PeeLce czuć kontrolę nad sytuacją. "Państwo istniejące na styku dwóch języków" to kraina nierzeczywista, ulotna, doskonała. Nie jest unikatowa w szerszym kontekście, ale jedna z wielu - niemniej jednak nie znaczy to, że jej waga jest mniejsza. Jedyna jest wtedy, gdy jest jej czas, a potem? Rozejrzysz się i stwierdzisz, że arena międzynarodowa, jako pole do "relacji" (zabij mnie) jest jak może - szeroka i głęboka. (Znajdą się tez tacy, którzy stwierdzą, że "home, sweet home". Ale z Polaków, ani dobrzy tancerze, ani bezpieczne ramiona - wybacz dygresję :D:D:D)
Jak byłam mała, to mama śpiewała mi taka piosenkę, która zaczynała się od słów: "W zielonym gaju liście spadają..." Ten wiersz strasznie mi ją przypomina.
ramię ma swój koniec."
druga fantastyczna
całość :-)