potrząsam naszym drzewem, spadają obłe kształty;
ciała bez ironii.
dzień obdziera kości z mięsa, maluje nasze ściany
w krwistych bohaterów.
stawy skrzypią nieznośną kakofonią, w ich miejsce
wrastają zęby; rzędy kłów, siekaczy, trzonowców. wgryzają
się w twoją mantrę.
rak toczy słowa; śmierdzę tytoniem i wódką, jak bezdomny profesor -
oczekuję współczucia. jesteś bezgłowym bożkiem, nie możesz
za mnie płakać.
ulice uginają się pode mną; rwące rzeki.
brzemienne brzuchy kobiet jak kościelne dzwony
zwiastują kolejny cykl o miłości.
@ Kamil, dziękować :)
P.
A całość robi wrażenie, zwłaszcza zakończenie. Np. tutaj "ulice uginają się pode mną; rwące rzeki." - myślę sobie, że te rzeki wcale nie muszą łączyć się z ulicami, że skoro bezustannie jest tu podział wnętrze-zewnętrze, to rzeki mają więcej wspólnego z krwawymi bohaterami. Kurczę, lubię takie obrazowe pisanie.