Prosząc o przebaczenie swoją ojczyznę,
nie stajemy się ojcami narodu,
zanurzamy się tylko głębiej
w łonie naszych pokoleń,
straciliwszy już nadzieję,
by ujrzeć światło dnia.
Ale oto błysk odnowy
i szansa dla potępionych.
Wznosiliśmy o nią modły naszymi tchórzliwymi srecami.
Zagubieni w tej nowej otchłani,
piekle wolości, łatwo zgubić drogę.
Niektórzy padają na twarz, omdleni absolutem naszych słabości.
Giną jeszcze raz,
patrząc w szeroko otwarte, zwierzęce oczy
swoich karmicieli.
Zgwałceni nekrofile, na pożodze własnych czasów.
Mam nadzieję, że starczyło im zmysłu estetyki,
by zachwycić się, ostatni raz,
tak pięknym widokiem,
jak stryczek z własnej pępowiny.
Lecz kim ja jestem, stojący nie dość na uboczu?
Tchórzem największym,
błagającym co nowych oprawców o litość,
dając możliwość spojrzenia im na siebie oczami,
których nie dane zwierzętom.