Pewnego wieczoru wziąłem na kolana Piękno. I przekonałem się, że jest gorzkie.
J.A. Rimbaud
spójrz w niebo czarne jak ropa naftowa – spływa z góry lepka maź,
twoja skóra gęsta od całego dnia w upale, pozwól, że zmyję z ciebie
brud i spojrzenia. podajesz mi dłonie pocięte bliznami, skąd je masz?
nie odpowiadasz. wiem, że pochodzą ze wspinaczki
po wydrążonych drzewach, już nie uciekaj.
leż spokojnie, niech trawa cię otula, pozwól
opowiem ci historię.
gdy byłem mały zbierałem kamienie – tylko niebieskie,
bo podobały mi się oczy koleżanki z klasy. wkładałem je
do pudełka i raz w miesiącu brałem jeden z nich do ust,
wyobrażając sobie, że to język, a czułem tylko smak ziemi.
zbierałam pióra przelotnych ptaków, żeby zrobić skrzydła.
stąd zmęczone dłonie, odległy wzrok. krzewy zniszczyły żyły.
chciałam też pióropusz, bo lubiłam Indian.
wiemy jaki był koniec – koleżanka wyszła za tego, który zbierał znaczki,
a twoje skrzydła pozostały przyczepione do korpusów orłów i jastrzębi.
nie zostawisz? nie zostawię, stare drzewa moimi świadkami,
ktoś musi opatrzyć ci dłonie, iść przodem wśród potworów.
raz, dwa, trzy – tyle planet patrzy na nas, na trawie
wkładamy sny i łzy w wielkie dłonie nocnych bestii.