Pierwszy dzień lata. Jest ciepło i świeci słońce.
Zieleń zawija jeszcze w siebie przeczucie plonu,
celu każdego działania - człowieka, natury,
Boga.
Właściwie nic się nie dzieje nadzwyczajnego,
jeśli za takowe nie uznać życia w każdej postaci,
pleniącego się źdźbłami trawy, kroplami rosy, ludźmi.
Wszak to nie pustynia, a i moje oczy nie otwarły się
dzisiaj. Z zadowoleniem rejestruję ciepło
wlewające się przez rurki kapilarne do mojego ciała.
Jakby wkapywało w niego złoto słońca,
czyniąc mnie bogatszym.
Nie ważne, jak długo potrwa ten błogostan.
Pozostanie po nim świadomość kolejnego odkrycia
tajemnicy życia i łagodnego lata, która ani na jotę zmienna w czasie,
jak księga liczb i cyfr, w której niczego dotknąć ani przestawić.
Pozostaną ciepłe dłonie, wyciągnięte do Słońca
by złapać ciepło a nie nieskończoność.
Tak mało, choć przecież tak wiele.
A może mówienie, że mało, jest bluźnierstwem?